Od dawna powtarza się, że Ridley Scott najlepsze lata ma już za sobą, ale na każdy jego kolejny film czekamy z nadzieją. Że może jeszcze złapie drugi oddech i pokaże, na co go stać. Jak za dawnych lat. Tym razem oczekiwania były tym większe, że fabułę do Adwokata stworzył jeden z najbardziej cenionych amerykańskich pisarzy, Cormac McCarthy. Ten od To nie jest kraj dla starych ludzi i Drogi (że wymienię tylko powieści zekranizowane). Do tego zacna obsada z Fassbenderem, Bardemem, Pittem oraz paniami Cruz i Diaz. Wydawało się, że niełatwo będzie popsuć taki potencjał...
Popsuli koncertowo. Adwokat to bowiem jeden z najbardziej pretensjonalnych, pseudointelektualnych i żenujących obrazów ostatnich lat. Główny wątek historii o adwokacie, który próbuje zrobić duży interes na lewo, a w momencie wtopy musi ponieść brutalne konsekwencje, jest nudny, wtórny i ograny już do bólu. Aktorzy nie umówili się (albo Scott z nimi nie ustalił), w jakiej konwencji mają grać, więc każdy robi to inaczej. Do tego zamiast dialogów dostali jakieś wiaderko złotych myśli, a miast rozmawiać, podają je z mniejszym lub większym zaangażowaniem. Wszystko jeszcze okraszono hojnie różnymi "patentami", które wręcz trudno (choćby się chciało) wyrzucić z pamięci: a to sceną seksu z samochodową szybą, a to ekscentrycznymi zwierzątkami domowymi, fryzurą Bardema czy straszliwie przekombinowaną maszynką do zabijania.
Jeśli z czymkolwiek można ten film porównać, to z niezapomnianym "gangsterskim" filmem Władysława Pasikowskiego pt. "Reich" - jednym z najgorszych polskich obrazów wszech czasów. Scott, podobnie jak przed laty twórca "Pokłosia", tak mocno i nieumiejętnie wszedł w gatunek, że stworzył jego niezamierzoną autoparodię. I tylko podchodząc do Adwokata w ten sposób - jak do filmu parodiującego (nieważne, że niechcący) standardy kina o twardzielach - można przeżyć seans bez poczucia totalnego zmarnowania dwóch godzin. Żeby nie było, że nie ostrzegałem.