Tym razem twórcy serialu Agenci T.A.R.C.Z.Y. bawią się stylistyką gatunku noir, przeobrażając historię w kryminał niczym z klasyków gatunku. Jest to o tyle dziwne, że wielka tajemnica z cliffhangera poprzedniego odcinka to po prostu banalne wytłumaczenie powodów, dla których ten będzie czarno-biały. Można poczuć spore rozczarowanie, że twórcy, operując takim światem i takimi narzędziami, tworzą coś tak niestrawnego i zwyczajnego. Natomiast sama zabawa jest bardzo nierówna, bo są momenty z wewnętrzną narracją Coulsona i budowanie wizualnego stylu poprzez charakterystyczne dla noir oświetlenie i to działa. W większości czasu jednak to zaledwie próba odciągnięcia uwagi od braku pomysłu na dobrą realizację całej historii.
Przede wszystkim znów są problemy wynikające z prawdopodobnego braku konsekwencji w tworzeniu scen przyczynowo-skutkowych. W jednym momencie Sousa ucieka motorem ze statku agentów, ale najwyraźniej ten pojazd ma jakieś niezwykłe doładowanie, bo kilka sekund później bohaterowie zaczynają mówić, jak to muszą zdążyć go złapać, zanim go zabiją (a nadal są na pokładzie super nowoczesnego samolotu...). Nie ma to żadnego sensu, gdy ze sceny na scenę twórcy mówią, że postać, która dosłownie chwilę wcześniej im uciekła, jest wiele kilometrów dalej niż oni. Nie mówiąc już o uproszczeniach, jak ekstremalnie szybkie odnalezienie pociągu z Coulsonem i Souzą.
Największym problem jednak jest z brakiem dopracowania detali. Przy Wilfredzie Malicku agenci mówią, że nie zabiją go, bo nie mogą zmieniać nic w linii czasu. Nagle ot tak przy Sousie te argumenty, które wówczas padały przestały mieć znaczenie. Zdecydowali się go uratować, bo... w sumie "bo tak" - to chyba najlepsze wyjaśnienie. Oczywiście uproszczenia i naciągnięcia w dalszym rozwoju wątku mogą przyprawiać o ból głowy. Zbyt banalnie, bez fabularnego usprawiedliwienia i większego sensu. Bo tak sobie wymyślili, ale choć są w tym dobre pomysły, ich realizacja pozostawia wiele do życzenia. Zamiast emocji, zaskoczeń, zbyt dużo w tym oczywistości i tworzenia wątków po linii najmniejszego oporu.
Zresztą to samo jest w kwestii Deke'a. Wyjawienie przez niego prawdy Wilfredowi o tym, że jest tym samym gościem sprzed 20 lat doprowadza do zbyt łatwego rozwiązania problemu, który został dość solidnie zbudowany na przestrzeni odcinka. Z tego jednak wynika fakt połączenia sił Malicka z Chromicomami, więc jest to sugestia ciekawych komplikacji, które - mam nadzieję - będą mogły w dobry sposób powiązać serial z MCU. Skoro będą zmiany, może dowiemy się, że to alternatywna rzeczywistość? Być może nawet Sousa zostanie wykorzystany, by jakoś powiązać fakt, że ten aktor pojawia się na ulicach Nowego Jorku w Avengers. To jedna z niewielu rzeczy budujących potencjał na kolejne odcinki.
Ten odcinek ma kilka niezłych pomysłów i prostych humorystycznie scen (kwestia Enocha jest zarazem zabawna i smutna), ale wątek May wydaje się nieporozumieniem. Wyczuwanie emocji innych ludzi jako jej nowa moc? Po co taki wątek w finałowym sezonie? Nie czuję w tym ani potencjału, ani nie jest to jakoś sprawnie wykorzystywane. Nuda, oczywistości i zbyt duży poziom uproszczeń.
Agenci T.A.R.C.Z.Y. to dobry serial, który w 7. sezonie znacząco obniżył loty. Przypomina bardziej najsłabsze odcinki z pierwszego sezonu, niż te najlepsze momenty w historii serialu. Problem jest w kiepskiej realizacji nawet niezłych pomysłów. Sam Sousa i klimat budowany wokół jego wątku podnosi jakość, ale nie aż tak wysoko, jakby można było tego chcieć.