Siódmy sezon ledwo wystartował i zaczął się rozkręcać, a my znowu musimy przeboleć wielomiesięczną pauzę. Nie ma się jednak co pastwić nad AMC. Trudno im się dziwić takiej decyzji po tym, jak bardzo opłacił im się podobny zabieg z Breaking Bad. Dla widzów najważniejsze powinno być godne zakończenie historii, a trzeba przyznać, że do tej pory wszystko zmierza do satysfakcjonującej konkluzji. Widać gołym okiem, że Matthew Weiner fabularnie uporządkował i odpowiednio zaplanował finałową odsłonę. Bez fajerwerków, ale konsekwentnie do przodu posuwa się akcja Mad Men i z ogromną przyjemnością ogląda się ewolucję nowego Dona Drapera.
Po małym załamaniu nerwowym, jakie bohater przeszedł podczas prezentacji dla cukierniczego giganta Hershey’s, jego życie uległo niemałym zmianom. W zeszłym sezonie pochłaniał na hawajskiej plaży "Boską komedię" Dantego, zagubiony pomiędzy dwoma tożsamościami: swoją prawdziwą, wychowanego w burdelu Dicka Whitmana, i tą, którą tak perfekcyjnie kultywował na przestrzeni lat – Boga reklamy, Dona Drapera. Palił mosty w stosunkach z innymi, pogrążał się w alkoholizmie – znajdował się w metaforycznym piekle. Po tym, jak w końcu skonfrontował się ze swoją przeszłością, może zacząć naprawiać to, co tak spektakularnie sknocił. Oglądamy więc protagonistę w fazie Czyśćca i to, jak małymi kroczkami wykorzystuje swoją druga szansę od losu.
W "Waterloo" mamy lipiec roku 1969, a Amerykanie właśnie wysłali pierwszych ludzi na Księżyc. Przytaczając słowa Neila Armstronga: ludzkość zrobiła wtedy wielki skok, tak samo jak Sterling Cooper, które rozwija się w bardzo szybkim tempie i zaczyna stanowić niezwykle groźną konkurencję na rynku. Firma idzie z duchem czasu i otwiera się na postępujący boom technologiczny, umieszczając w biurze pokaźnych rozmiarów komputer. Po fuzji z poprzedniej serii mamy jednak dwie możliwe drogi, którymi agencja może podążać: po linii najmniejszego oporu i maksymalnie wykorzystując nowy sprzęt kosztem personelu albo cały czas pielęgnując czynnik ludzki i system oparty na autorytetach oraz młodych talentach. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że obrana zostanie ta druga ścieżka. Przemawiają za tym nie tylko nowe relacje biznesowe i wizja Rogera na prowadzenie firmy, ale przede wszystkim relacja pomiędzy Donem i Peggy.
[video-browser playlist="634789" suggest=""]Wszyscy myśleliśmy, że w tym epizodzie – jak to powiedział Pete – powróci Don Draper Show. Prezentacja kampanii reklamowej przed włodarzami Burger Chef miała być punktem zwrotnym dla głównego bohatera po tym, jak ostatnie miesiące spędził jako zwykły członek zespołu, tworząc slogany. Jak się okazuje, było to kluczowe wydarzenie, ale z zupełnie innego powodu. Don po raz pierwszy od bardzo dawna zrobił coś bezinteresownego, stawiając wyżej dobro firmy oraz swojej wieloletniej podopiecznej – zachował się jak prawdziwy mentor, oddając swoje wystąpienie Peggy. W końcu zrozumiał, że świat nie kręci się tylko wokół niego, i ewoluował z cynicznego oraz pełnego pogardy samotnika w członka drużyny – kogoś, komu zależy na innych. Tym samym nastąpiło symboliczne przekazanie pałeczki, a Olsen wyrasta na osobę, na której barkach niedługo będzie ciążyć przyszłość Sterling Cooper.
Przed Donem jeszcze długa droga, zanim zbliży się on do alegorycznego Nieba (jeśli w ogóle na to zasługuje), ale na razie rok 1969 był dla niego dobry. Miejmy nadzieję, że tego nie zaprzepaści. Czekam niecierpliwie na wyrażenie skruchy wobec Joan, która cały czas nie może przeboleć (całkiem słusznie), że przez Drapera jej ogromne poświęcenie w zdobyciu Jaguara poszło na marne. Jon Hamm i Christina Hendricks powinni mieć zdecydowanie więcej wspólnych scen w finałowych siedmiu odcinkach.
Na koniec należy wspomnieć o ostatniej, niesamowicie surrealistycznej sekwencji "Waterloo". Bert Cooper umiera w tym odcinku, a wcielający się w niego Robert Morse żegna się z widzami wyimaginowanym w głowie Dona numerem muzycznym. Bo jeżeli bardzo kreatywny maestro reklamy ma przeżyć jakąś wybujałą halucynację, to właśnie taką! – Księżyc należy do wszystkich. Najlepsze rzeczy w życiu masz za darmo! – śpiewa Bert. Przynajmniej dla mnie przesłanie tych finałowych minut było dość jasne. Spalony most o nazwie "kariera" został w dużej części odbudowany i jest jak najbardziej przejezdny. Czas zrobić to samo z rodziną, a w szczególności z ukochanymi dziećmi.