"Aliens: Colonial Marines" to obecnie worek treningowy większości recenzentów, którzy prześcigają się w tym, kto wyleje większe wiadro pomyj na ten tytuł. Moda podobna jak przy okazji "Duke Nukem Forever", gdzie jeden kamyk wywołał istną lawinę negatywnych opinii mieszających tę grę z błotem. Rozumiem, że plucie jadem jest modne, bo w ten sposób łatwo na siebie zwrócić uwagę. Tym bardziej, kiedy jest to na czasie, a osób, które nam przyklasną, nie brakuje, ale w swojej krytyce należałoby zachować odrobinę obiektywizmu. Wspomniany "DNF" jak i recenzowane "A:CM" są grami co najmniej przyzwoitymi, przy których można naprawdę miło spędzić czas, jeśli tylko przymknie się oko na pewne niedociągnięcia.

Oczywiście grze wiele brakuje do ideału, ale nie jest też aż tak źle, jak można wyczytać w większości recenzji. Największym problemem nowych "Obcych" jest bez wątpienia oprawa wizualna nie pierwszej już świeżości. Grafika wygląda jak sprzed kilku lat - tekstury nie są szczególnie ostre i brakuje im detali, zaś animacja często wygląda nienaturalnie. Nietrudno również zauważyć, że developera goniły terminy, bo zabrakło czasu na odpowiednie beta testy. Wyeliminowałyby one liczne bugi, jak chociażby chwilowe blokowanie się postaci na nierównym terenie, gdy tak naprawdę nie ma żadnej większej przeszkody uniemożliwiającej swobodne poruszanie. Nieubłaganie zbliżający się deadline czuć także w rwanych przejściach między kolejnymi misjami, które wyglądają tak, jakbyśmy przez przypadek wcisnęli nagle przycisk odpowiadający za pominięcie wstawek filmowych. Oczywiście nie są to rzeczy, które w jakiś drastyczny sposób wpływają na samą rozgrywkę, ale występują i nie da się ich nie zauważyć.

[image-browser playlist="594265" suggest=""]
©2013 CDProjekt

Fabularnie gra wypełnia lukę pomiędzy 2 i 3 filmem, ale i pokazuje, co działo się po "Obcym 3". Akcja rozgrywa się w 17 tygodni po wydarzeniach przedstawionych w "Obcy: Decydujące stracie" i skupia na załodze USS Sephora, który odbiera sygnał S.O.S ze statku USS Sulaco. Do zbadania sytuacji wysłany zostaje oddział składający się m.in. z kaprala Wintera, nad którym gracz przejmuje kontrolę. Co nasi kolonialni marines zastaną na miejscu, to już chyba nietrudno przewidzieć. Oprócz USS Sulaco przyjdzie nam także zwiedzić słynne Hadley's Hope, z którym wiąże się pewien zgrzyt. Po wybuchu, jaki miał tam miejsce, powinny zostać same zgliszcza, a mimo to infrastruktura jest ledwie naruszona. Fani uniwersum mogą też psioczyć na obecność Hicksa, który, jak wiemy, zginął. Co prawda dostajemy wyjaśnienie takiego stanu rzeczy, ale nie wszystkim wyda się ono satysfakcjonujące. Niemniej jednak pomimo tych drobnych nieścisłości sama historia jest całkiem niezła i na pewno można się w nią wciągnąć.

W naszych zmaganiach wspierać nas będą towarzysze broni, którzy nieraz pomogą uporać się z kosmicznym plugastwem. Choć nie są asami intelektu, to okazują się być pomocni w walce - czasem sami potrafią wyeliminować połowę przeciwników. Szkoda tylko, że nie mogą zginąć, bo dodałoby to rozgrywce dramaturgii. Aplikowanie apteczek lub reanimowanie kolegów z oddziału byłoby ciekawym rozwiązaniem. Z drugiej strony jednak, jak znam życie, pewnie częściej kończyłoby się na frustracji spowodowanej którąś już z kolei śmiercią kompana.

Na kampanię, którą można rozegrać w co-opie, składa się 11 misji. Przeciętnemu graczowi ich ukończenie powinno zając jakieś 7 godzin. Oczywiście wszystko zależy od poziomu trudności, bo ja grając na "Twardzielu", czyli trzecim z czterech, dość często oglądałem zgon mojego bohatera, klnąc przy tym jak szewc. Mogę więc tym samym obalić mit o niskim AI przeciwników, bo ci atakują ze wszystkich stron i zmuszają do tego, by cały czas mieć się na baczności. Nie neguję, że na poziomie łatwym wrogowie zachowują się jak kretyni i nie stanowią większego zagrożenia, ale chyba każdy się z tym liczy wybierając taki a nie inny. Pod tym względem gra nie odbiega szczególnie od większość strzelanek, a krytyka AI jest mocno przesadzona.

[image-browser playlist="594266" suggest=""]
©2013 CDProjekt

Wracając jednak do samej rozgrywki - poza likwidowaniem ksenomorfów, których mamy kilka rodzajów, strzelać będziemy także do sługusów Weyland-Yutani, a od czasu do czasu stoczymy także bój z jakąś przerośniętą maszkarą. Aby przedzieranie się przez zastępy wrogów było w ogóle możliwe, twórcy oddali do naszej dyspozycji cały arsenał znany z filmów oraz dorzucili co nieco od siebie. Nie zabraknie więc karabinu pulsacyjnego, licznych strzelb, pistoletów, granatów, a nawet smartguna. Bronie możemy modyfikować, polepszając siłę ognia, zwiększając pojemność magazynka, montując nowy celownik, doczepiając granatnik, a nawet zmieniając skórkę, która pozwoli dostosować nam wygląd do własnych preferencji. Wszelkie ulepszenia jednak kosztują, a punkty potrzebne do zakupu możemy zdobyć awansując naszą postać na odpowiedni poziom lub wykonując dodatkowe zadania (np. zabicie dwóch przeciwników jednym strzałem, zestrzelenie 20 wrogów znajdujących się na ścianach lub suficie), które są takim odpowiednikiem achievementów, tyle że wewnątrz gry. Na narzędzia eksterminacji nie powinniśmy więc narzekać, bo po uwzględnieniu wszelkich wariantów modyfikacji okazuje się, że możliwości jest naprawdę wiele. Inna sprawa, że i tak przez większość czasu korzystać będziecie naprzemiennie z karabinu pulsacyjnego i strzelby, ponieważ są to najbardziej efektywne środki wymierzania sprawiedliwości.

Aby rozgrywka nie stała się zbyt monotonna, czasem dla odmiany wskoczymy w znaną wszystkim fanom ładowarkę, bezbronni będziemy skradać się kanałami pełnymi reagujących na dźwięk potworów, a także zaliczymy ucieczkę przed ogromnym obcym, zaspawując za sobą drzwi, by spowolnić bestię. Zdarzy się też, że trzeba będzie rozstawić jakąś wieżyczkę, która pomoże w obronie danego obiektu. Dla fanów eksploracji i zbieractwa znajdą się również nieśmiertelniki, nagrania i legendarne bronie poukrywane w różnych miejscach na mapie. Niemniej jednak nie są to jakieś istotne urozmaicenia i całość w większości sprowadza się do pociągania za spust. Widać zresztą, że gra miała być zdecydowanie dłuższa i bardziej rozbudowana, ale sporo rzeczy wyleciało lub zostało poważnie okrojonych. Wystarczy obejrzeć dostępne w sieci wczesne zapowiedzi "A:CM", na których nie dość, że gra wygląda kapitalnie pod względem oprawy - szczególnie obłędne jest operowanie światłem i cieniem - to jeszcze znajduje się w niej wiele pomysłowych elementów, których próżno szukać w wersji ostatecznej.

Kiedy już zaliczymy kampanię, możemy spróbować swoich sił wybierając "rywalizację", czyli rozgrywkę online. Ta jest, co tu dużo mówić, dużo lepsza od przygody dla jednego gracza. Do wyboru mamy cztery tryby: standardowy deathmatch, extermination - będące wariacją na temat znanej z wielu podobnych gier dominacji - oraz dwa zupełnie nowe. Pierwszym z nich jest ewakuacja, w którym marines muszą dotrzeć do odpowiedniego punktu, a obcy robią wszystko, by im w tym przeszkodzić. Drugi natomiast to przetrwanie, gdzie żołnierze mają tylko po jednym życiu i przez 5 minut muszą odpierać ataki stale odradzających się obcych. Fajna sprawa, szczególnie że ksenomorf sterowany przez żywego gracza nie jest już takim łatwym celem i zrobi wszystko, by wziąć nas z zaskoczenia. Tutaj przydaje się wykrywacz ruchu, jakim dysponują marines, a który w kampanii jest w zasadzie bezużyteczny. Bardzo dobrym rozwiązaniem jest widok z trzeciej osoby w przypadku kierowania obcym. Dzięki temu nie tracimy orientacji podczas chodzenia po ścianach i suficie. Inna sprawa, że samo sterowanie morderczą poczwarą nie należy do najwygodniejszych, aczkolwiek z czasem można się przyzwyczaić. Wpadką ze strony twórców jest natomiast brak serwerów dedykowanych - jeden z graczy jest zmuszony odgrywać rolę hosta. Nie byłoby w tym jeszcze nic złego, gdyby nie fakt, że kiedy zdecyduje się opuścić grę, reszta uczestników zakończy rozgrywkę razem z nim, a to już przyjemne nie jest. Tak czy inaczej, multiplayer jest jedną z największych zalet recenzowanego tytułu i dostarcza odpowiedniej dawki mocnych wrażeń.

[image-browser playlist="594267" suggest=""]
©2013 CDProjekt

"Aliens: Colonial Marines" jest grą daleką od ideału i to niestety widać. Od oficjalnej zapowiedzi minęło ponad 6 lat i tak długi okres produkcyjny najwyraźniej nie przysłużył się dziełu Gearbox Software. Choć twórcy mieli wielkie plany względem tego tytułu, to nie udało się ich zrealizować, a naglące terminy poskutkowały tym, że powstał sklecony naprędce produkt, obfitujący w bugi i różnego rodzaju niedociągnięcia. Gdyby chcieć od początku opisać historię tej gry i wszelkie związane z nią zawiłości i perturbacje, to pewnie wyszedłby nam pokaźny tom. A mimo wszystko "A:CM" nie jest produkcją tak złą, jak się o niej pisze. To przyzwoity FPS, a cała krytyka bierze się stąd, że bazuje na licencji uznanej marki, której nie wykorzystuje należycie. Jeśli dodać do tego huczne zapowiedzi, to nic dziwnego, że fani mogli poczuć się rozczarowani. Tylko że to głównie właśnie o to rozczarowanie się rozchodzi, a nie faktyczną jakość gry.

Po fali krytyki, z jaką zetknąłem się w sieci, spodziewałem się gniota totalnego, a okazało się, że gra jest całkiem przyjemna. Jeśli lubicie staroszkolne shootery, w których poziomy są dość rozlegle i nie ograniczają się wyłącznie do ciasnych korytarzy, ale oferują także nieco bardziej otwartą przestrzeń, zaś zbieranie apteczek i pancerzy traktujecie jako coś naturalnego, to warto dać nowym obcym szansę. Po przymknięciu oka na przestarzałą oprawę i pomniejsze błędy można się naprawdę dobrze bawić.

Ocena: 6/10

Plusy:
+ powrót do znanego świata
+ liczne bronie i ich modyfikacje
+ przestrzenne poziomy
+ wciągająca historia
+ udany multiplayer

Minusy:
- przestarzała oprawa
- liczne bugi i niedociągnięcia
- niewygodne sterowanie ksenomorfem
- rozłączanie wszystkich graczy, gdy host opuści grę

[image-browser playlist="594268" suggest=""]

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy firmie CD Projekt.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj