Nie ma co ukrywać, wraz z odejściem z serialu showrunnera Bryana Fullera, Amerykańscy Bogowie stracili na jakości. Jest to wciąż ekranizacja powieści Neila Gaimana, ale bez tempa, za które fani pokochali tę produkcję telewizji Starz. Z trudem dobrnąłem do końca 2. sezonu, który jak mogliśmy usłyszeć od obsady, rodził się w ogromnych bólach. Wszyscy czekaliśmy na ten moment, w którym Shadow Moon (Ricky Whittle) w końcu dotrze do Lakeside w stanie Wisconsin, małego spokojnego miasteczka, a przynajmniej udającego takie. Gdy człowiek w nim dłużej pobędzie, tak jak nasz bohater, którego mieszkańcy znają jako Mika Ainsleya, zauważy, że dzieją się tu dziwne rzeczy. Nastolatki znikają i nikt nie wie dlaczego. Gdy ginie kolejna, to podejrzenie pada automatycznie na jedynego czarnoskórego obywatela, jaki jest w polu widzenia. Ta sytuacja świetnie oddaje ducha obecnej Ameryki i książki Gaimana, gdzie niesprawiedliwość czai się wszędzie, nawet w miejscach na pierwszy rzut oka przypominających raj na ziemi. Niestety, twórcy tak rozciągnęli tę historię, że przez pierwsze cztery odcinki mało się dzieje. Akcja praktycznie nie posuwa się do przodu. Wednesday (Ian McShane) cały czas przygotowuje się do odparcia ataku nowych bogów, którzy najchętniej starliby go w proch, a resztę jemu podobnych bogów zesłali w niepamięć. Świat ma teraz nowych władców, którzy z każdym dniem rosną w siłę i nie chcą by stare czasy wróciły. Tamci mieli już swoją szansę i ją zmarnowali. Śmierci Wednesday’owi życzy także Laura Moon (Emily Browning), ale z zupełnie innych względów i by osiągnąć swój cel pójdzie nawet do świata zmarłych. A nie jest to przyjemna podróż. Próby osiągnięcia celu przez Wednesdaya są rozpisane bardzo chaotycznie i pomimo wielkiej charyzmy McShane’a coraz trudniej się go ogląda. Wiemy, że ta postać ma jakiś plan na zwycięstwo, ale w większości scen miota się chaotycznie jakby była już zmęczona ciągłym kombinowaniem i walką o przetrwanie. Marzy o dawnej sławie, gdy tłumy skandowały jego imię. Bardzo dobitnie pokazuje to scena otwierająca ten sezon, gdzie Odyn jest „gwiazdą” nordyckiego koncertu, na którym na gitarze gra Marilyn Manson. Tłum niesie swojego bohatera na rękach, a on rozkoszuje się każdą minutą swojej sławy. Również Ricky Whittle jakby stracił serce do tego serialu. To już nie jest ten buntowniczy Shadow, jakiego znamy. Na jego twarzy widać zmęczenie. Przygasł ten ogień, jaki miał w pierwszym sezonie.
fot. Starz
+6 więcej
Mocną stroną American Gods były zawsze efekty specjalne i pięknie zaprojektowane światy. To na szczęście zostało bez zmian. Wizje, światy, bogowie, postaci – wszystkie one są dalej wykonane z ogromną fantazją i dbałością o detale. Już w pierwszych minutach 3. sezonu będziemy mieli okazję się o tym przekonać. Niestety, ładne sceny czy widoki nie rekompensują ślimaczej akcji i słabo poprowadzonej głównej postaci. Trudno wytrwać do końca odcinka bez spoglądania na zegarek. W poprzednich sezonach scenarzyści wprowadzili wiele ciekawych postaci, dla których obecnie nie ma wystarczająco czasu, więc pojawiają się one jakby gościnnie. Część zmian była wymuszona odejściem niektórych aktorów, co odbija się negatywnie na całej produkcji. I rozumiem, że by akcja potoczyła się dalej musimy wprowadzić kolejnych bohaterów, ale mam wrażenie, że scenarzyści nie potrafią zapanować nad chaosem, który sami wprowadzili i wszystko zaczyna im się rozpadać. American Gods częściej nudzą niż elektryzują. Gdzieś zatracony został sens opowieści, pokazujący Amerykę jako kraj wielu wierzeń i wielu bogów walczących o uznanie tłumów, kraj przelanej krwi ku ich czci i wreszcie okrucieństwa szerzącego się w imię władców. Twórcy tak rozciągnęli całą historię, że stała się ona po prostu nudna i bezbarwna. A szkoda, bo pierwszy sezon dał nadzieję na świetną ekranizację jednej z ciekawszych książek Gaimana.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj