Odcinek siódmy i ósmy to dwie odmienne estetyki i całkiem różne dynamiki. Nie można ich ze sobą zestawiać, porównywać i oceniać wedle tych samych kategorii. Epizod nr 7 koncentruje się na postaci Mad Sweeneya. Pokazuje jego przeszłość i funduje nam dość dogłębną wiwisekcję postaci. To odsłona „Sweeneyo-centryczna”. Do tej pory w Amerykańskich Bogach  żadnemu bohaterowi nie przyglądano się z taką uwagą. Epizod nr 8 to natomiast finał sezonu, który z klasycznym zamknięciem niewiele ma wspólnego. Nie ma w nim już Sweeneya, jest za to Mr.World, nowy Techno-chłopiec oraz Cień i jego nieumarła żona. O ile siódma odsłona sprawdza się jako opowieść egocentryczna, to do zamknięcia sezonu można mieć pewne zastrzeżenia. „Teraz dopiero zacznie się dziać”, rzuca jeden ze starszych bogów, w końcówce finału. Ten prognostyk nadchodzących wydarzeń towarzyszy nam już od dłuższego czasu. „Miało się dziać” w drugiej części pierwszej serii, „miało się dziać”, przez cały bieżący sezon. Teraz twórcy ustami jednego z bohaterów zapowiadają, że będzie się dziać podczas dalszych etapów podróży przez świat Amerykańskich Bogów. Trudno w to uwierzyć. Nie dość, że serial w dramatyczny sposób utracił klimat, to jeszcze zamknięcie sezonu pozostawia wiele do życzenia. Początek ósmego odcinka intryguje. Mr. World pokazuje nam mechanizmy używane do zarządzania ludźmi. Co prawda nikt nie odkrywa Ameryki, mówiąc, że kluczem do wszystkiego jest strach, jednak sposób pokazania metod zbrodniczego systemu może się podobać. Twórcy przywołują Wojnę światów Orsona Wellesa, która pod postacią słuchowiska wywołała prawdziwą panikę w USA. Mr. World, przechadzając się po makiecie miasta, ujawnia nam prawdziwe oblicze świata. To bardzo mroczne i nieprzyjazne miejsce, w którym ludzie są niczym świnki morskie bądź kierujące się ku zagładzie lemingi. Niestety ten dobrze rokujący wstęp nie prowadzi do ekscytujących wydarzeń. W odcinku nie dochodzi do długo oczekiwanej konfrontacji starych bogów z nowymi. Bardzo szybko serial wpada w koleiny wytyczone przez poprzednie odcinki. Widzowie serialu znają to aż za dobrze – pseudofilozoficzne rozważania, nieangażujące emocjonalnie wątki dramatyczne, źle zbalansowana treść z formą, brak konkretów, akcja posuwająca się do przodu w ślimaczym tempie. Twórcy byli bezlitośni dla oglądających, łaknących choć kilku minut czegoś, co poruszy ich emocje. Finał nie podniósł napięcia, nie wprawił w osłupienie, nie przykuł do telewizora. Nowi bogowie rozbili sabat starszych kilkoma tanimi chwytami. Po co więc było to całe przygotowywanie, godziny pretensjonalnych rozmów i przydługich wywodów? Media, World i pozostali przegonili głównych bohaterów, gdzie pieprz rośnie. I co teraz? Kolejne spotkanie, kolejne dyskusje i znów mało satysfakcjonujący finał następnego sezonu?
fot. Starz
+6 więcej
Pod względem konkretnych rozstrzygnięć dużo lepiej broni się poprzedni odcinek. Sweeney wykonuje ruch, tracąc przy tym życie (prawdopodobnie nie na zawsze). Ponownie staje w kontrze do Wednesdaya i Cienia, dzięki czemu jego postać zyskuje na sugestywności. Na dodatek retrospekcje, pokazujące przeszłość bohatera, są szalenie ciekawe. Jawi nam się on w końcu jako heros – bóg witalności i zwycięstwa. Śledząc jego historię, wreszcie jesteśmy w stanie zrozumieć przemiany, jakie przechodzi i drogę, którą przemierza. To wciąż najciekawsza postać w Amerykańskich Bogach, a na dodatek jedna z najlepiej zagranych. Nie ma możliwości, żeby tak dobrze zbudowany bohater przestał odgrywać rolę na dalszych etapach opowieści. Niestety emocje, które pojawiły się w serialu na moment, w finale szybko opadają. Szósty i siódmy epizod prognozowały zmianę. Finał znów wszystko rozmienia na drobne. Gdy na pierwszym planie gości Cień i nowi bogowie, napięcie momentalnie siada. Wednesday wciąż jest w centrum wydarzeń, ale w ostatnim odcinku jego rola sprowadzona jest do minimum. Pozostali starzy bogowie praktycznie nie istnieją. Twórcy, mimo panteonu tak ciekawych postaci, nie byli w stanie rozpisać interesujących wątków pobocznych dla każdej z nich. To mogło okazać się zbawienne dla serialu w kłopotach fabularnych, niestety nie zadziałało jak należy. Smęcąca Laura, Nancy, który jest wyblakłym cieniem swojego książkowego odpowiednika i przechadzająca się tu i ówdzie Bilquis, nie oferują widzowi niczego intrygującego. Gdzie podziała się pożerająca swoich kochanków bogini miłości z pierwszego sezonu? Gdzie jest tajemniczy Ifyryt, wprowadzający nieokiełznaną namiętność w życie przypadkowo poznanego mężczyzny? Ich miejsce zajęły papierowe postacie bez wyrazu i charakteru. Bliżej im do Cienia niż do Szalonego Sweeneya. To bardzo niepokojąca tendencja. Ze względu na zadowalający siódmy odcinek i mało satysfakcjonujący ósmy, zwieńczenie serialu Amerykańscy Bogowie należy ocenić na 6/10. Twórcom udało się nie zepsuć postaci Kapelusznika, ale całkowicie wyłożyli się na zamknięciu sezonu. Wynikiem tego serial przestał być wyjątkową pozycją na współczesnej popkulturowej mapie, a stał się po prostu jednym z wielu. Twórcy próbują nas kokietować wyjaśnieniem wielkiej tajemnicy w ostatnich minutach odcinka, ale to tylko łabędzi śpiew produkcji opuszczonej przez tych, którzy tchnęli w nią ducha (Bryan Fuller i Neil Gaiman). Jak będzie dalej? Przed kolejnymi sezonami sceptycyzm jak najbardziej wskazany.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj