W 5.odcinku 3.sezonu Amerykańskich Bogów twórcy podejmują kilka dyskusyjnych decyzji zarówno na płaszczyźnie treści, jak i formy. Niestety, nie wszystkie wychodzą serialowi na dobre.
Zaczyna się całkiem obiecująco. W ciekawej retrospekcji możemy podejrzeć osobliwy mariaż techniki z magią. Małżeństwo to kończy się jednak burzliwym rozwodem, bo jak widać, tej parze nie jest dane egzystować wspólnie. Czy spotkanie protoplasty Technochłopca z czarodziejem Maksymilianem pokazuje zarzewie konfliktu nowych i starych bogów? Trudno powiedzieć, bo ciężko odnieść retrospekcję do późniejszych wydarzeń z odcinka. Technochłopiec nie gra pierwszych skrzypiec w omawianej odsłonie, choć dostaje kilka sugestywnych scen. Wątek postaci powiązano z historią Bilqius. Związek tej dwójki na płaszczyźnie metaforycznej jest dość czytelny i klarowny. Technologia próbowała okiełznać i zniewolić miłość oraz namiętność. Te się jednak nie dały, ponieważ są siłą natury. Przy ich potędze technika staje się słaba i żałosna. Tak jak zlękniony Technochłopiec pozbawiony swoich mocy.
Twórcy dość łopatologicznie wykładają nam potęgę Bilquis. Wizja, trans, taniec rytualny i w końcu wyzwolenie. Bogini niszczy swoich oprawców i sama się oswobadza. Scena, podczas której bohaterka wyłania się z tafli wody, jest przepiękna audiowizualnie. Amerykańscy Bogowie godnie nawiązują do swojej spuścizny. Szkoda, że tylko przez moment. Potencjał szybko zostaje rozmieniony na drobne. Bilquis znów wpada w patetyczny i protekcjonalny ton, a Cień wchodzi w buty niezbyt bystrego uczniaka. Rozmowa pomiędzy tą dwójką wkracza w końcu na temat Laury – postaci będącej pewnego rodzaju przekleństwem serialu. Z drugiej strony na pochwałę zasługuje finał spotkania Bilquis i Cienia. „Drogę do przebudzenia duchowego umilają frytki”. Twórcy dosłownie potraktowali przysłowie: Coś dla ciała, coś dla ducha”.
Zanim na scenie pojawia się Laura, przenosimy się na chwilę do Lakeside. Jesteśmy świadkami intymnej rozmowy Cienia i Marguerite. To bardzo ważny moment w sezonie, bo akcentuje uczucie rodzące się pomiędzy tą dwójką. Widać, że twórcy chcą postawić kogoś Laurze na drodze powrotnej do serca Cienia. To jednak pieśń przyszłości. Gros odcinka poświęcony jest Odynowi i Demeter. Niestety, Wednesday w zalotach nie prezentuje się najlepiej. Nordycki bóg tym razem jest całkowicie wypompowany z charyzmy i siły witalnej. Podobne wrażenie robi scenariusz, a w szczególności dialogi pomiędzy Odynem, Demeter i Cieniem. Trudno znaleźć w nich coś, co wygenerowałoby większe emocje. Mogło być wzruszająco, zabawnie i dramatycznie. Finalnie wypadło to szaro i buro.
Niestety nie lepiej wygląda dziwaczny tandem Laura/Salim. Pani Moon chce zamordować ojca Cienia, więc wyrusza w kolejną podróż, tym razem w towarzystwie. Wyprawa tej dwójki jest generatorem kolejnych pseudoegzystencjalnych dywagacji. Ze spokojnym sercem można zrobić sobie herbatę podczas segmentów z udziałem Laury i Salima. Nie ma w nich nic wartościowego – ani na poziomie filozoficznym, ani w płaszczyźnie fabularnej. Warto jednak mieć podzielną uwagę, ponieważ zaraz po historii Laury dostajemy prawdziwe kuriozum – coś, co po prostu trzeba zobaczyć. Amerykańscy Bogowie, zupełnie niespodziewanie, przemieniają się w heist movie. Cień i Cordellia wystrychają na dudka lekarza, w którego klinice przetrzymywana jest Demeter. Całą sekwencję przedstawiono w stylu znamiennym dla produkcji Guy’a Ritchiego czy Stevena Soderbergha. Mało powiedzieć, że forma ta pasuje do ekranizacji prozy Neila Gaimana jak pięść do nosa. Dużo gorzej, że stanowi ona gigantyczny przerost nad treścią.
Twórcy ubierają Amerykańskich Bogów w ciuszki Ocean's Eleven: Ryzykowna gra i liczą, że nie ucierpi na tym wiarygodność opowieści. Niestety, nadzieje te są płonne. Po pierwsze sam heist jest naiwny i mało kreatywny. Skradziona teczka, szantaż i tyle. To za mało, żeby dzielić ekran na kilka części i przedstawiać równolegle toczące się wydarzenia jako coś dynamicznego, błyskotliwego i złożonego. Amerykańscy Bogowie kradną taką konwencję, ale zupełnie jej nie wykorzystują. Jest to po prostu słabe i niepotrzebnie. Co więcej, zabija styl serialu poprzez wprowadzanie niekompatybilnych naleciałości.
W ostatnich minutach na szczęście wracamy do Lakeside i od razu robi się nieco cieplej na sercu. Ta dziwaczna małomiasteczkowa atmosfera, osobliwi mieszkańcy i idylliczny nastrój– znów jesteśmy w domu, można by rzecz. Niestety w finałowych sekundach epizodu na scenę wkracza Laura i wszystko się psuje. Pani Moon zwiastuje kłopoty, zarówno dla bohaterów serialu, jak i dla widzów zmęczonych fabularną miałkością Amerykańskich Bogów. Widać, nawet Lakeside nie jest w stanie ustrzec się przed klątwą Laury Moon.