Epizod rozpoczyna się od kolejnej metaforycznej retrospekcji, która tym razem pozbawiona jest mocy swoich poprzedniczek. Historia o dwóch braciach i spadającej na nich jak grom z jasnego nieba miłości pokazana jest na przykładzie skomplikowanej relacji Odyna i Demeter. Bóg wojny spotyka Boginię urodzaju, jednak nie jest dane im żyć wspólnie długo i szczęśliwie. Jego natura kontrastuje ze wszystkim, co reprezentuje sobą kobieta. Powyższa przypowieść jest punktem wyjścia odcinka. Przez całą długość epizodu obserwujemy Wednesdaya w zalotach. Starzec stara się odzyskać względy swojej dawnej miłości. Niestety, nie jest mu do twarzy w przebraniu fircyka. Postać traci charakter i przestaje być wiarygodna. Co gorsza, jego nowe usposobienie sprawia, że cały odcinek zostaje pozbawiony pazura.
Trudno w to uwierzyć, ale Odyn z trzeciego sezonu daje rady młodym kochankom, reżyseruje przedstawienie o miłości i rzuca romantycznymi wersetami niczym zakochany poeta. Mimo że Ian McShane dwoi się i troi, by nadać wątkowi głębię, całość jest tak miałka i ślamazarna, że trudno odnaleźć w niej punkt zaczepienia, aby śledzić historię z ciekawością. Wszystko toczy się w rytmie kolejnych spotkań Odyna i Demeter. Scena pierwsza: restauracja, scena druga: cieplarnia, i tak dalej. Wednesday wypowiada się kwieciście, a Demeter stawia opór. Mężczyzna jest coraz bardziej przekonujący, kobieta coraz mniej pewna swojej postawy. Łatwo się domyślić, że w końcu ulega namolnemu zalotnikowi.
Romantyczny nastrój udziela się pozostałym bohaterom opowieści. Na szczęście Cień wypada nieco lepiej w tej konwencji niż jego ojciec. Protagonista wreszcie się uśmiecha i w końcu ma w sobie nieco życia. Chemia pomiędzy nim a Marguerite może się podobać, nawet jeśli para zachowuje się jak zauroczone sobą dzieciaki. Dużo lepiej to wypada niż niezgrabne konotacje pomiędzy Cieniem a Laurą. W bieżącym odcinku byli małżonkowie spotykają się tylko na chwilę i całe szczęście. Laura szybko opuszcza Lakeside, żeby kontynuować odyseję w poszukiwaniu Odyna. Duet z Salimem wciąż generuje niepotrzebne dłużyzny. Twórcy postawili sobie chyba za punkt honoru sparowanie najnudniejszych postaci w serialu i wrzucenie ich w wątek całkowicie pozbawiony ikry. Co ciekawe, można odnieść wrażenie, że to na ich drodze miał pojawić się niejaki Johan Wengren, w którego wcielał się Marilyn Manson. Jak wiemy, twórcy wycięli aktora z serialu, wynikiem czego Salim i Laura stracili szansę na ciekawy rozwój akcji.
W bieżącym odcinku swoje pięć minut dostają również nowi bogowie. Mr. World po raz kolejny zmienia twarz. Tym razem staje się Maczetą tudzież Dannym Trejo. Swoją drogą, czy jest jakieś fabularne wytłumaczenie jego metamorfoz? Robi on to, „bo tak”? Czy ma w tym jakiś cel? Prawdopodobnie chodzi o urozmaicenie serialu o twarze znanych aktorów, jednak efekt raczej jest odwrotny od zamierzonego. Przy całej sympatii do Danny’ego Trejo, trudno nie zauważyć, że wybitnym aktorem, to on nie jest. Nie pokazuje nic interesującego jako Pan Świat. Co więcej, jego postać traci charyzmę i z najpotężniejszego boga nowoczesności staje się szemranym biznesmanem/mafiosem. Twórcy starają się nadać ezoteryczny charakter temu wątkowi, wprowadzając do gry artefakty i tajemnicze kryształy, ale wszystko to stanowi jedynie fetysze, mające na celu zamaskowanie niedoskonałości samej historii.
Bieżąca odsłona Amerykańskich Bogów to odcinek, którego równie dobrze mogłoby nie być. Punktem kulminacyjnym epizodu jest spektakl ujawniający przeszłość Odyna, Tyra i Demeter. Czym innym jednak jest, jeśli nie historią o miłości i odrzuceniu, która przewija się w kulturze i sztuce od dawien dawna? Również wprowadzenie Sam Blackcrow nie ubarwia opowieści i w zasadzie nie wiadomo, po co ta bohaterka pojawia się w serialu. Jedyne, co trzyma fabułę przy życiu, to kryminalny wątek morderstwa w Lakeside. Niestety, jest go tym razem jak na lekarstwo.