Amerykańscy Bogowie są serialem dwóch prędkości i widać to doskonale na przykładzie omawianego odcinka. Znajdują się w nim bardzo fajne pomysły, ale często ustępują one miejsca naprawdę kiepskim rzeczom.
Najnowsza odsłona jest mocno zróżnicowana zarówno pod względem artystycznym, jak i fabularnym. Trzy odmienne wątki mają przeciwstawny charakter i niewiele punktów wspólnych. Jeśli chodzi o ocenę ich merytoryki oraz jakości zdania będą zapewne podzielone, bo przynajmniej jeden z nich jest dość kontrowersyjny. Mowa tutaj oczywiście o wydarzeniach toczących się w zajeździe Peacock - swoistej świątyni dla osób ze środowiska LGBT. Historia, w której Salim otwiera się i wreszcie akceptuje swoją naturę, przepełniona jest odważnymi scenami. Nie każdemu one przypadną do gustu. Z drugiej strony mamy Cienia, Tyra i Odyna. Twórcy finalizują konflikt braci widowiskową sceną walki na broń białą, ale pod względem fabularnym nie uświadczymy tutaj fajerwerków. Ostatni wątek skupia się na Technochłopcu, który próbuje wyzwolić się spod wpływu Bilquis. Jego historię można odnieść do losów Salima, jednak to ten drugi tym razem wypada lepiej.
Wydarzenia z zajazdu Peackock przynoszą nam feerię barw, odważne sceny seksu i sugestywny komentarz w kwestiach równościowych. Towarzyszący Laurze Salim trafia na fantazyjną imprezę, która sprawia, że bohater wreszcie się przełamuje i zapomina o nieszczęśliwej miłości. Salim z bieżącego epizodu jest dużo bardziej wiarygodny, niż ten z poprzedniej odsłony, kiedy to włożył buty kąśliwego adwokata. Przebudzenie protagonisty może się podobać, oczywiście, jeśli zaakceptujemy konwencję, w którą twórcy niespodziewanie nas wrzucają. Odcinek epatuje odważnymi scenami seksu i nagością, jednak tego typu motywy dobrze korespondują z obraną estetyką. Już dawno Salim nie prezentował się tak naturalnie. Być może postać ta wkroczy wreszcie na właściwą ścieżkę.
Drugim ważnym momentem bieżącej odsłony jest spotkanie Laury ze skrzatem Liamem Doylem, w którego wciela się gwiazdor małego ekranu Iwan Rheon. Taki wybór castingowy sugeruje, że oto właśnie poznaliśmy niezwykle ważną postać dla fabuły Amerykańskich Bogów. Nie obsadza się przecież znanego aktora w mało znaczącej roli. Jak na razie skrzat jedynie zaanonsował swoją obecność. Krótki dialog z Laurą, a następnie heist na skarbiec Sweeneya – tak mniej więcej wygląda debiut Liama w serialu. Twórcy chcieli nas nieco powodzić za nos, sugerując, że Doyle wystrychnął Laurę na dudka, ale chyba nikt nie miał wątpliwości, że skrzat finalnie powróci z włócznią Odyna. Obecność tej ciekawej postaci działa na korzyść wątku Laury. Bohaterka niestety wciąż jest sobą i to nie jest dobra wiadomość dla Amerykańskich Bogów. Twórcy nadal nie potrafią zdecydować czy jest ona sarkastyczną hipsterką, czy nieszczęśliwą fatalistką. Z każdym kolejnym odcinkiem sytuacja się powtarza.
Mimo to wątek zajazdu Peackock zostaje poprowadzony w zadowalający sposób. Nieco gorzej wypadają pozostałe historie. Cień, Wednesday i Tyr wpadają w znamienne dla serialu perpetuum mobile. Podstęp, konfrontacja, patetyczne przemowy i rozwiązanie – znamy ten system aż za dobrze z poprzednich odcinków. Tym razem jednak twórcy serwują nam dość efektowną scenę pojedynku na miecze. Dwaj starzy bogowie stają w szranki w klasycznym stylu. Z jednej strony choreografia, charakteryzacja i kostiumy mogą się podobać, z drugiej czy to zadowalająca konkluzja konfrontacji dwóch zaciekłych wrogów? W ogóle wykreowanie Tyra na głównego antagonistę sezonu zakrawa na olbrzymią pomyłkę. Patrząc z perspektywy czasu, postać okazała się zwyczajnie zbyteczna, a jej nagła śmierć tylko to potwierdza. Twórcom nie udaje się nakreślić relacji emocjonalnej między braćmi. W miejscu prawdziwych uczuć są jedynie patetyczne przemowy.
A co słychać u Technochłopca? W bieżącym odcinku bohater wpada w wielkie kłopoty, ale finalnie wychodzi z nich wzmocniony. Punktem kulminacyjnym wątku jest oczywiście spotkanie nowego boga ze swoją podświadomością, w którą wciela się majestatyczna Bilquis. Bohaterka daje prawdziwy popis, parodiując manierę Technochłopca. Jej występ może się podobać, jednak sama sekwencja rozmowy wydaje się trwać nieco za długo. Ważne, że bohater dowiaduje się w końcu, co jest przyczyną jego problemów. W ogóle ciekawy wydaje się motyw wpływu miłości na technologię. Uczucia zakłócają oprogramowanie nowego boga, wynikiem czego nie jest w stanie funkcjonować poprawnie. Kto wie, być może to na tej płaszczyźnie toczy się najbardziej znacząca walka między nowymi a starymi bogami.
Dla jednych najlepszym momentem epizodu będzie epicki pojedynek w nordyckim stylu. Dla drugich ekstrawagancka orgia w zajeździe Peackock. Ósmy odcinek nie zadowoli wszystkich, choć istnieje szansa, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Jeśli nie będą to powyższe motywy, to spodobać się może zarówno występ Iwana Rheona, jak i Bilquis w roli Technochłopca. Szkoda tylko, że wszystkie elementy nie tworzą spójnej całości na zadowalającym poziomie artystycznym.