Dawno temu cztery narody przedstawiające cztery żywioły – wodę, ziemię, ogień i powietrze – żyły razem w harmonii. Władca żywiołów zwany Awatarem utrzymywał między nimi pokój. Jednak Naród Ognia był przekonany, że jest lepszy od innych, więc zapragnął władzy totalnej. Pewnego dnia znienacka zaatakował i zgładził prawie wszystkich Nomadów Powietrza. To był pierwszy krok magów ognia na drodze do podboju świata. 

Powstrzymać ich może tylko nowe wcielenie Awatara, lecz takie się jeszcze nie pojawiło. Choć legendy mówią, że zdarzy się to lada chwila. Jednym z pretendentów do bycia Awatarem jest mały Aang (Gordon Cormier), który ucieka ze swojej wioski tuż przed atakiem ognistych wojowników. Podczas wędrówki gubi się w zamieci śnieżnej i zamarza w bryle lodu, w której spędza następne 100 lat. Gdy zostaje wybudzony z hibernacji, świat wygląda zupełnie inaczej. Jest zdominowany przez wojnę i strach. Razem z nowo poznanymi przyjaciółmi – Sokką (Ian Ousley) i Katarą (Kiawentiio), rodzeństwem i członkami Południowego Plemienia Wody – Aang wyrusza z misją ocalenia świata i stłumienia imperialnych zapędów straszliwego Władcy Ognia Ozai (Daniel Dae Kim). Jednak gdy nieprzejednany książę koronny Zuko (Dallas Liu) postanawia ich schwytać, okazuje się, że ich zadanie wcale nie będzie łatwe. Awatar i jego grupa będą potrzebować pomocy wielu sojuszników oraz barwnych postaci, które spotkają po drodze.

Serial animowany Awatar: Legenda Aanga w znakomitych trzech sezonach zamykał całą historię i podbił serca zarówno małych, jak i dorosłych widzów na całym świecie. Nic więc dziwnego, że w 2010 roku M. Night Shyamalan pokusił się o to, by zrealizować kinową, aktorską wersję tej opowieści – Ostatniego władcę wiatru. I sromotnie poległ. Porażka była tak dotkliwa, że musiało minąć 12 lat, nim ktokolwiek odważył się zaproponować kolejną aktorską wersję tej bajki. Netflix po ekranizacji Cowboy Bebop, która zebrała mieszane recenzje, i One Piece, które okazało się strzałem w dziesiątkę, postanowił zaryzykować i dał zielone światło na serialowego Awatara. Sprawa nie była łatwa, bo świat stworzony przez Nickelodeon jest różnorodny, a przez to też bardzo kosztowny w realizacji. Jednak twórcy sobie bardzo dobrze poradzili. Awatar: Ostatni władca wiatru wizualnie wygląda świetnie. Każdy z przedstawionych regionów wygląda bardzo realistycznie. Nie ma tutaj przesady czy niedociągnięć. Klimat każdego miejsca jest wyczuwalny – ma w sobie ten bajeczny charakter. Efekty specjalne, na których ta produkcja w głównej mierze się opiera, są na wysokim poziomie. Zwłaszcza moce są niezwykle widowiskowo zrealizowane. Widać, że twórcom zależało, by ten aspekt ich produkcji był jak najlepiej dopracowany. Na wyróżnienie zasługuje także wykreowana komputerowo postać Appy, najlepszego przyjaciela Aanga. Ten latający stwór wygląda tak samo wspaniale jak w kreskówce. Podobnie zresztą jak pojawiający się co jakiś czas Momo, czyli dobrze znany wszystkim fanom serialu animowanego lemur.

Szkoda, że casting głównych bohaterów nie był tak udany. W odróżnieniu od wspomnianego wcześniej One Piece, tu nie ma chemii między postaciami. Gordon Cormier nie jest w stanie wykrzesać z siebie tyle charyzmy, ile miał animowany Aang. W jego wykonaniu jest on kompletnie wyprany z emocji, przez co jego los jest nam obojętny. Podobnie zresztą jest w przypadku Kiawentiio grającej Katarę i Iana Ousleya wcielającego się w Sokkę. Cała trójka jest nienaturalna i gra bardzo amatorsko. Oczywiście można to zrzucić na to, że brak im doświadczenia. Mają oni bowiem na swoim koncie raptem kilka pozycji i w żadnej z nich nie grali głównych ról. Na tym polu Netflix też zaryzykował i niestety poległ.

fot. Netflix
+15 więcej

Brak doświadczenia aktorów przekłada się również na sceny walk z ich udziałem. Choreografia, która została dla nich przygotowana, jest bardzo uboga i ogranicza się raptem do kilku nieskomplikowanych ruchów. To przykre, bo ten serial akcją stoi, a za każdym razem, gdy zaangażowani są w nią główni bohaterowie, to wygląda ona biednie.

Na szczęście całość ratują postacie, nazwijmy je, drugoplanowe – Dallas Liu jako Książe Zuko czy towarzyszący mu Paul Sun-Hyung Lee jako Wujek Iroh. Nawet Daniel Dae Kim jako Lord Ozai wypada świetnie. Mówiąc szczerze, to oni ciągną w górę ten pierwszy sezon. Sprawiają, że widz jest zaintrygowany. Jest to jeden z tych przypadków, w którym czarne charaktery ratują serial.

Jest także kilka gościnnych występów, które zapadają w pamięć – np. Utkarsh Ambudkar jako Król Bumi. Aktor świetnie uchwycił rozchwianie emocjonalne tej postaci, która czuje się zdradzona i opuszczona przez swojego dawnego przyjaciela. Widz rozumie jego złość i niechęć do świata. Inną postacią, która ściąga na siebie uwagę, jest Wielki Mechanik (Danny Pudi). Żałuję, że jest go tak mało w tej opowieści. Pojawia się raptem w jednym odcinku.

Awatar Ostatni władca wiatru nie wykorzystuje w pełni swoich możliwości, ale nie jest też produkcją nieudaną. Serial ogląda się z umiarkowaną sympatią i zaciekawieniem. Nie jest to może hit na miarę One Piece, świat nie będzie się nim zachwycał czy też rozmawiał o nim tygodniami, ale najmłodsi widzowie raczej będą zadowoleni. Zwłaszcza że Netflix przygotował do niego polski dubbing. Liczę na to, że w następnych sezonach akcja się rozkręci, a obsada zyska doświadczenie i trochę okrzepnie, bo na razie główna trójka, która powinna ciągnąć całość w górę, staje się najsłabszym ogniwem serialu. A chyba nie o to chodziło.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj