Bal szalonych kobiet osadzony jest w XIX-wiecznej Francji i opowiada o bohaterce, która widzi umarłych. Nie jest to jednak punkt wyjścia do horroru o nadprzyrodzonych ciągotach, a do dramatu o koszmarze leżącym u podstaw początków psychiatrii, która z medycyną nie ma nic wspólnego. Jest to obraz pokazujący, w jaki sposób normalizowano zachowania przemocowe pod otoczką zabiegów medycznych. To, przez co przechodzi bohaterka i jej towarzyszki, złamałoby najtwardszego człowieka i wywołałoby szaleństwo. Melanie Laurent tworzy opowieść, która doskwiera. Angażuje w tę fabułę pozornie prostymi środkami, wywołując całe spektrum emocji, ale przede wszystkim pozwala zrozumieć i poznać przerażające korzenie medycyny. Gdy widzi się  doktora prowadzącego klinikę, można wręcz zastanowić się, czy ma on cokolwiek wspólnego z medykiem, bo bliżej mu do kuglarza, który tanimi sztuczkami imponuje kolegom (scena z hipnozą), a wszelkie zachowania kobiet odchodzące od przyjętej przez niego normy uznaje za histerię lub inną chorobę. Ba! Wręcz można w pewnych momentach poczuć, że prawdziwymi szaleńcami są medyczni oprawcy o specyfice socjopatów, którzy wręcz lubują się w zadawaniu bólu swym ofiarom, tłumacząc go walką o ich dobro. Lou de Laâge w głównej roli to najznakomitszy element tego filmu. Jej rola jest magnetyczna, przejmująca i trudno oderwać wzrok, gdy na jej twarzy malują się wszelakie emocje. Jej bohaterka jest tak specyficznie ekspresywna, że czasem przeraża (sceny z umarłymi), a czasem po prostu porusza, gdy ukazuje wewnętrzną siłę do przetrwania tego piekła. Mocne są sceny, gdy stara się przekonać pielęgniarkę graną przez Melanie Laurent do prawdziwości swoich zdolności, czy te, w których cierpi poddawana kolejnym torturom.  Aktorka zostawia serce na ekranie, dając surową, poruszającą kreację. Czasem można zastanawiać się, czy w istocie jest ona szalona, czy widzi umarłych, tak jak twierdzi. Jest w tym wiele niedomówień. W dużej mierze ukryte przesłania są dość czytelne, ale nie łopatologiczne. Laurent pokazuje ponadczasową historię o sile kobiet, które musiały zmagać się z przerażającymi rzeczami (i w wielu miejscach świata nadal muszą to robić). Jednak jednocześnie gdzieś w drugiej połowie obraz robi się trochę powtarzalny, gdy bohaterka jest poddawana coraz większemu cierpieniu bez określonego rozwoju opowieści. Rozumiem zamysł, by ukazać na tym przykładzie metaforę patriarchalnej opresji społeczeństwa, który nie zna i nie chce poznać równości i wzajemnego szacunku, ale wydaje się, że momentami to popada w skrajność i zaczyna męczyć. Teoretycznie kulminacja powinna dać satysfakcję, ale przez fabularne decyzje proponuje jedynie metaforę szytą grubymi nićmi, a szkoda, bo drzemał tutaj potencjał na głębsze przemyślenia. Koniec końców Bal szalonych kobiet to film wielu skrajności. Z jednej strony poruszający, przerażający i zaskakująco aktualny, z drugiej przesadzony i zbyt łopatologiczny w samej kulminacji. Choć emocjonalnie rezonuje należycie, w finale zabrakło mocnego uderzenia, by poczuć dosadność przesłania tej historii.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj