Batman: Hush to trzynasta już część wspólnego animowanego uniwersum DC. Fani interesujący się kreskówkowym odłamem komiksowego giganta i śledzący przygody Supermana, Batmana i reszty członków Justice League mogli zauważyć postępujący spadek jakości, który nastąpił wraz z początkiem nowego połączonego uniwersum, powstałego po filmie Liga Sprawiedliwych: Zaburzone kontinuum. Jawna inspiracja komiksową erą New 52, mdła kolorystyka, coraz bardziej ubogi styl animacji i traktowanie po macoszemu materiału źródłowego to grzechy główne DCAU, które od 2014 roku działa jak rzut monetą – szanse na to, że kolejna odsłona będzie udana, są jak wybór pomiędzy orłem a reszką, a skoro poprzednia produkcja, Reign of the Supermen, była, delikatnie mówiąc, średnia, kolejna miała spore szanse być dobrą. I taka jest.
fot. Warner Bros/DC
Batman: Hush opowiada historię tajemniczego, zamaskowanego przeciwnika Nietoperza, który pociągając za sznurki i angażując przeróżnych złoczyńców Gotham, realizuje swój plan zemsty. W filmie oprócz Nightwinga, Robina i Batgirl zobaczymy też początek romansu pomiędzy Batmanem i Catwoman. To jeden z najmocniejszych punktów całej fabuły; chemia, jaka towarzyszy bohaterom i ich rozmowom, jest wręcz namacalna, dzięki fantastycznej pracy aktorów podkładających postaciom głosy. Dla Jasona O’Mary, który godnie zastępuje legendę Kevina Conroya, nie jest to pierwsze rodeo, debiutująca zaś w świecie dubbingu Jennifer Morrison poradziła sobie naprawdę dobrze jako sarkastyczno-kokietująca Kobieta-Kot. Szkoda jedynie, że tak ciekawy wątek jak związek Seliny i Bruce’a zostaje rozpoczęty, rozwinięty i zakończony w tak dość krótkim filmie; miłosne harce tych postaci mają znacznie większy potencjał i aż prosiło się o rozwinięcie ich na kilka produkcji. Pozostała część obsady stoi na stałym, wysokim poziomie, ze szczególnym wyróżnieniem dla znanej z serialu Gotham, Peyton List, która wzorowo wręcz wciela się w femme fatale Poison Ivy. Hush nie jest super wierną adaptacją komiksu Jepha Loeba i Jima Lee – takimi były chociażby Batman: Rok pierwszy i dwuczęściowy Batman DCU: Mroczny rycerz – Powrót - jest jednak na tyle zbliżony do oryginału, że każdy fan poczuje się jak w domu. Zmiany, na które zdecydowali się twórcy, zostały wprowadzone, by wpasować się fabularnie w pozostałe filmy uniwersum i nie powinny one wywołać wściekłości komiksowych purystów, z wyjątkiem jednego twistu, który odbiega od oryginału, ale też dzięki temu wprowadza element zaskoczenia. Nie trudno jednak odnieść wrażenie, że gdyby reżyser Justin Copeland zdecydował się na podobny zabieg, jaki zastosował jego kolega po fachu, Jay Oliva, pozostając bardziej wiernym komiksowi, do tego dzieląc film na dwie części, całość wypadłaby znacznie lepiej – wystarczy sięgnąć po papierowy Batman: Hush, by zobaczyć, jak wiele interesujących wątków zostało pominiętych w animowanej adaptacji. Najmocniej traci na tym to, co stanowi o sile komiksowej historii, czyli wątek przyjaźni Bruce’a Wayne’a z jego kolegą z dzieciństwa Thomasem Elliotem i związane z tym retrospekcje. Ich relacja w animacji sprowadzona jest do jednego dialogu na bankiecie i ciężko zrozumieć, czym podyktowana była decyzja o tej konkretnej zmianie względem oryginału. Oceniając samą jakość animacji pod kątem stylu kreski, jej skomplikowania i kolorystyki, znalazłaby się ona gdzieś pośrodku, pomiędzy najlepszymi i najgorszymi odsłonami DCAU; za tą pierwszą można uznać Batman: Rok pierwszy, zaś niechlubnym przykładem tej drugiej był ostatni Superman, w którym Człowiek ze Stali momentami wyglądał, jakby był rysowany czyjąś nogą. Tym razem rysownicy i graficy postarali się nieco bardziej, ale chyba każdy, kto obejrzał Miłość, Śmierć i Roboty musi przyznać, że na tle innych filmów animowanych, stosujących podobną stylistykę, nowe odsłony animacyjnego działu DC mają wiele do nadrobienia. Problem zaczynają nawet zauważać rysownicy komiksów pracujący dla firmy. W ostatnich czasie głośno na ten temat wypowiadali się Jason Fabok i Jorge Jiménez, których kolektywną krytykę można ująć w trzech słowach – da się lepiej. Momentami ciężko jest też wczuć się w konwencję - czy mamy do czynienia z bajką, w której obowiązują bajkowe reguły, czy z animowanym filmem fabularnym? Można by sądzić, że raczej z tym drugim, jednak łamane nagminnie prawa fizyki nie pozwalają cieszyć się Batman: Hush jak dobrym filmem, prowadząc do takich absurdów, w których Mroczny Rycerz spada z dachu wieżowca na plecy, ze skutkiem podobnym jakby zleciał z łóżka na miękki dywan. Podobnie fizyka działa na Kobietę-Kot, która bez złamań i lin wspomagających, robiąc salta w powietrzu, ląduje na dachu pociągu po skoku z kilkunastu pięter. Ktoś powie, że jasne, to przecież bajka, tyle, że ta bajka próbuje być filmem - łącznie ze scenami rozmów po seksie - powinna więc zdecydować się na jeden kierunek zamiast stać w rozkroku. Pomijając te kilka niedociągnięć, Batman: Hush jest kolejną udaną produkcją w całkiem opasłym już portfolio animowanych filmów DC, na pewno wartą sprawdzenia, jeśli ktoś śledzi i lubi dokonania studia WB Animation, ale też jeśli podobała mu się komiksowa wersja Hush. Jeśli nadchodząca Wonder Woman: Więzy krwi utrzyma lub przeskoczy ten poziom, powinno być naprawdę dobrze, może też twórcy posłuchają głosów krytyki płynących z bratniego obozu i podciągną poziom wizualny animacji. Mamy w końcu rok 2019, nie 1995.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj