Filmy o tematyce inwazji kosmitów na Ziemię były ostatnio w Hollywood dość popularne, lecz żaden nie odniósł większego sukcesu. Wydaje się, że amerykańscy filmowcy zapomnieli, czego tak naprawdę widzowie oczekują po filmach o tej tematyce. Prezentowano nam mdłe historyjki opowiadane w mrocznym i poważnym tonie, w których przodowały ludzkie tragedie i przemiany bohaterów, a sama walka z kosmitami została zepchnięta na drugi, a nawet trzeci plan. Wspominając jednakże popularny "Dzień Niepodległości", można przypuszczać, że widzowie oczekują kina lekkiego, przyjemnego i efektownego, w którym będą oglądać wielką przygodę i widowiskową walkę z istotami pozaziemskimi. "Battleship", choć nie do końca udany, był najbliższy tej koncepcji.

©2012 Universal Pictures

Sam pomysł oparcia projektu na "Grze w statki" firmy Hasbro spotkał się z bardzo negatywnymi reakcjami potencjalnych widzów, którzy zastanawiali się, jak można ekranizować coś, co same w sobie nie ma fabuły. W tym też leżał problem, ponieważ od początku odnosi się wrażenie, że podpisując umowę z Hasbro, producenci zgodzili się na utrzymanie odpowiedniego stylu wizualnego zapoczątkowanego w "Transformers". Da się to zauważyć w sposobie pracy kamery, schematach fabularnych czy efektach specjalnych oraz dźwiękowych. W pewnych momentach można zastanowić się, czy za kamerą może nie stoi Michael Bay, bo wszystko aż za bardzo przypomina obraz o dużych robotach. Stało się to kosztem stylu i kreatywności Petera Berga, który dodał od siebie bardzo niewiele.

Berg jako miłośnik marynarki i syn historyka, potrafi w realny sposób przedstawić pracę załogi współczesnych okrętów. Film na tym zyskuje i nabiera w tym aspekcie pewnej wiarygodności. Reżyser podjął się także wyzwania oddania hołdu amerykańskim weteranom. W kilku scenach zatrudniono prawdziwych marynarzy, którzy obecnie znajdują się w stanie spoczynku - są to m.in. kompan dziewczyny Hoppera ochrzczony przez jednego z naukowców mianem "cyborg" oraz załoga pancernika USS Missouri. Oddanie szacunku ludziom, którzy walczyli o wolność nie tylko Stanów Zjednoczonych wychodzi prawidłowo. Cały ten wątek naturalnie ocieka typowym dla tego typu kina komercyjnego patosem.

©2012 Universal Pictures

Nie oszukujmy się - "Battleship" nie jest kinem ambitnym. Posiada wszystko, czego tego typu produkcje mieć powinny - prostą i lekką fabułę, sporo humoru, piękną kobietę i aktorów, którzy nie próbują nawet wysilać się w swoich rolach. Opowieść, jak można się spodziewać, niesie ze sobą sporo głupoty i naiwności, która utrzymana jest na standardowym poziomie zwyczajnego kina komercyjnego. Wszyscy pracujący nad filmem wiedzą, że robią kolorowe widowisko, które ma bawić przy każdym seansie, a nie mroczny dramat o reakcji ludzkości na inwazję. I to się w miarę udaje.

Największym problemem dzieła Petera Berga jest główny bohater. Taylor Kitsch miał w 2012 roku dwie wielkie superprodukcje, które oparte były na jego aktorstwie. Można spokojnie powiedzieć, że Kitsch swoją szansę zmarnował, bo w obu jest najsłabszym elementem. Brakuje mu charyzmy, która przekonałaby nas do wiarygodności jego przygód jako dowódcy niszczyciela. Jest kompletnie nijaki w tej roli, udowadniając, że jest aktorem, który nie posiada predyspozycji, aby udźwignąć cały film. Brakuje mu tego "czegoś", co sprawia, że nawiązujemy emocjonalną więź, a stworzona postać wydaje się nam prawdziwa i ludzka. Hopper Kitscha jest papierowy i nudny, a aktor w scenach dramatycznych tworzy jedynie efekt komiczny. Nie da się z nim sympatyzować ani mu kibicować. Przez cały film jest praktycznie jedynym bohaterem, którego los jest nam obojętny. Na jego tle debiut Rihanny wypada o wiele lepiej.

Pod względem technicznym "Battleship" prezentujemy się bardzo dobrze. Walki z kosmitami są zrealizowane efektownie i mogą się podobać. Wszystko jest w miarę dopracowane i potrafi cieszyć oko. Kłopotem jest sfera dźwiękowa - z jednej strony mamy wykorzystanie odgłosów żywcem wyjętych z którejś części "Transformers", a z drugiej świetne wykorzystanie piosenek w kilku kluczowych scenach (np. AC/DC na pancerniku).

©2012 Universal Pictures

By podobieństwa do pierwszej produkcji opartej na marce Hasbro pt. "Transformers" były jeszcze większe do skomponowania muzyki zatrudniono Steve'a Jablonsky'ego, czyli tę samą osobę, która pracowała przy filmie Baya. Po raz kolejny Jablonsky jest jednym z najsłabszych elementów produkcji, prezentując muzykę pozbawioną emocji, oryginalności (przerobione tematy innych kompozytorów m.in. Harry'ego Gregsona Williamsa) oraz technicznego dopracowania. Tym razem jednak obyło się bez plagiatów, jak to miało miejsce przy "Transformers 3". Z twórczością Jablonsky'ego jest jak z fast foodem - na raz nawet smakuje, ale jak próbuje się jeść częściej, robi się niedobrze.

"Battleship: Bitwa o Ziemię" jest kinem lekkim i przyjemnym. Wszystko jest proste jak budowa cepa, ale niezwykle rozrywkowe. Dla odmiany kino inwazyjne oparte jest na humorze i efektownej walce, a nie na ludzkich dramatach, dzięki czemu produkcja potrafi zapewnić rozrywkę.

Ocena: 6/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj