Batwoman znowu nie jest zainteresowana superbohaterskim życiem. W kostiumie jest rzadko, a wydarzenia nawet przestały mieć większe znaczenie i związek ze skradzionymi gadżetami Batmana. Zdarzenia z 4. odcinka mają większy związek z Ryan Wilder, a serial na tym cierpi. Twórcy weszli w tryb taniej opery mydlanej, a przez to też wydźwięk historii jest gorszy niż pierwszy sezon kiedykolwiek. Mamy działania Wilder w roli CEO firmy Wayne'a (notabene cały motyw został nagle wyciągnięty jak królik z kapelusza, zero wzmianki w 2. sezonie), relację z bratem (dziwnie akceptuje on sam fakt istnienia siostry) czy konflikt z biologiczną matką. Nawet sprawa z 4. odcinka z eksperymentami z mrożeniem ludzi ma związek z życiem prywatnym Ryan, co jedynie pogłębia problem, bo nie pozwala wybrzmieć wydarzeniom superbohaterskim i nie pozwala pokazać Wilder w akcji. Oczywiście, sam pomysł na to, by Ryan odnalazła siebie za maską Batwoman, ma jakiś sens, ale twórcy znów nie potrafią tego choćby poprawnie rozpisać. Do tego akcenty są rozłożone tak, by nacisk był na te obyczajowe, mdłe wątki, a nie na to, co serial komiksowy powinno cechować. Dlatego wydarzenia z 5. odcinka to już festiwal żenady i cringe'u. Twórcy większość odcinka osadzają na kolacji-konfrontacji rodzinnej, na której pojawia się profesor Pyg. Relatywnie znany wróg Batmana z komiksow DC został dosłownie zarżnięty niedorzecznie rozpisanym pomysłem utopionym w bagnie kiczu. To mógłby być losowy czarny charakter i na jedno by wyszło. Ani to ciekawe, ani w tym za grosz sensowne. Scenariuszowo zmienia się tu wszystko jak w kalejdoskopie. Teraz Wilder jest kochającą kobietą - matką, która wcale nie zleciła zabójczych eksperymentów na ludziach (bo nie wiedziała, jak sprawdzali działania, na pewno...). Budowanie tej relacji odbywa się w bólach i staje się tyradą braku pomysłu na ten serial. Zasadniczo ten odcinek jest przykładem problemu realizacji w czasach pandemii. Tylko twórcy Batwoman w tym aspekcie są ewenementem na skalę światową. 
fot. materiały prasowe
+5 więcej
Wygląda na to, że nawet główny wątek tej części sezonu jest tylko tłem dla motywów obyczajowych i romantycznych. Na tym etapie wiemy, że prędzej czy później na ekranie pojawi się komiksowa Poison Ivy. Strach mrozi krew w żyłach, gdy zastanawiam się, jak twórcy pokażą tę postać... Fakt jednak, że Renee Montoya doprowadziła do całej sytuacji wyłącznie po to, by odnaleźć swoją ukochaną, jest kolejnym przykładem na to, co dla twórców jest ważne. Każdy aspekt serialu kręci się wokół tych samych motywów kosztem wątków superbohaterskich. Najgorsze jednak są sugestie (uderzające widza obuchem w łeb), że Ryan Wilder będzie parą z Sophie. Najwyraźniej serial komiksowy The CW z Arrowverse nie może sobie pozwolić na brak romansów i związków uczuciowych. Szkoda tylko, że to przypomina kiepską fantazję fanów, czyli taki zwykły fanfic, a nie pracę scenarzystów dostających za to pieniądze.  Najbardziej jednak boli w tym przypadku przerażająca niedojrzałość historii i tych bohaterów. Twórcy myślą, że poruszają głębokie wątki, dostarczają wnikliwych przemyśleń i pozwalają na dobrą reprezentację mniejszości na ekranie. W praktyce jednak mamy papierowe postaci o osobowościach dzieci z piaskownicy. Dojrzewanie Luke'a do tego, że koleżanka jednak mówiła prawdę, jest tak banalne i płytkie, że to momentami aż boli. Fochy, brak komunikacji i wrogość, jaką czasem objawiają bohaterowie względem siebie, są aż komiczne, bo wielu widzów z pewnością skojarzy podobne zachowania z przedszkola. O tych odcinkach Batwoman nie można powiedzieć niczego dobrego. Marnowanie potencjału i pomysłów, które solidnie wyglądają na papierze. W jakimś stopniu te dwa odcinki pokazują coś niezwykłego: jednak może być gorzej niż w pierwszym sezonie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj