Po lekturze pierwszego albumu z serii Bękarty z Południa jedno jest pewne: wszelka chęć od odwiedzenia tego zakątka Stanów Zjednoczonych bezpowrotnie przeminęła.
Jason Aaron, znany u nas przede wszystkim z Marvelowskich komiksów (ale w zapowiedziach na ten rok są już jego inne projekty: Men of Wrath i Scalped), tym razem prezentuje autorską historię. Razem z rysownikiem Jasonem Latourem przenoszą czytelników w swoje rodzinne strony: amerykańskiego Południa, gdzie lokalne społeczności nadal same sobie stanowią prawo… a przynajmniej w to każą nam uwierzyć twórcy.
Południe Stanów jest odmalowane prostymi środkami, ale przekaz jest dosadny i brutalny. To zestaw klisz i stereotypów, ale nie sprawia on, by przekazana wizja była przez to mniej wiarygodna. Prawdopodobnie czytelnik z Polski nie wyłapie wielu konotacji czy mrugnięć okiem pojawiających się w komiksie, ale to, co znajduje się na podstawowym poziomie, i tak z nadmiarem wystarcza, by wczuć się w klimat prowincjonalnej Alabamy (stanu, który nadal we fladze upamiętnia poległych Konfederatów), gdzie każdy przybysz jest obcy i błyskawicznie może stać się obiektem wrogości.
W to środowisko zostaje wrzucony Earl Tubb, nie pierwszej już młodości bohater, który wywodzi się z fikcyjnego hrabstwa Craw. Przyjeżdża uporządkować rodzinne sprawy, ale szybko zostaje wciągnięty w sieć zależności, przed którymi uciekł kilkadziesiąt lat wcześniej. Unosząc się honorem i poczuciem sprawiedliwości, postanawia bronić dawnego kolegi, na którego wyrok wydał szef gangu i jednocześnie trener uwielbianej miejscowej drużyny futbolu amerykańskiego.
Poniekąd to historia ostatniego sprawiedliwego (tu przypominają się np. niektóre filmy ze Stevenem Seagalem), ale Aaron umiejętnie dekonstruuje ten wątek i podąża we własnym kierunku. Świetnie rozgrywa historię głównego bohatera, którego umiejscawia w pułapce między teraźniejszością i przeszłością. Obserwowanie, jak dopadają go demony przeszłości i jest zmuszony do uporania się z dziedzictwem znienawidzonego ojca, stanowi jeden z największych atutów albumu. Zresztą kreacja postaci stanowi jedną z największych zalet komiksu – w kilku zdaniach i kadrach twórcy potrafią barwnie zarysować nawet trzeciorzędnych bohaterów.
Do historii świetnie dopasowuje się strona graficzna, za którą odpowiada Jason Latour. To przede wszystkim ostre kreski utrzymane w monotonnych tonacjach czerwieni, szarości i brązów, często przypominające bardziej szkice niż artystyczne rysunki. Z kadrów wyzierają surowe twarze, brud i brzydota, a jednak jest w nich moc, która idealnie oddaje klimat opowieści. Pomaga w tym nie tylko forma, ale też detale pokazujące prozę życia na prowincji, bez cenzury czy też powstrzymywania się przed ukazywaniem scen przemocy. Rysunki są równie paskudne, jak odpychająca jest wizja Południa wykreowana na poziomie narracji.
Pierwszy album z serii Southern Bastards: Here Was a Man to mocna, męska opowieść o Stanach Zjednoczonych, których nie uświadczy się w mainstreamowym przekazie. Aaronowi udało się znaleźć równowagę pomiędzy historią człowieka a prezentacją scenografii. Krzywe zwierciadło, którego używają twórcy tego albumu, zadziałało bardzo dobrze. Pozostaje czekać na ciąg dalszy, gdyż zakończenie stawia tyle samo pytań, co udziela odpowiedzi.