Profesor Gladney, wykładający historię Hitlera na uniwersytecie, szczęśliwie żyje z rodziną w małym miasteczku. Pewnego dnia dochodzi do wypadku, wskutek którego nad okolicą unosi się toksyczna chmura. Od momentu incydentu i towarzyszącej mu ewakuacji, życie rodzinne w domu profesora i jego relacje z żoną ulegają zmianie. Norma staje się czymś zagubionym w odległej przeszłości.  Zacznę od tego, że pod względem wizualnym jest to jeden z najciekawszych filmów, jakie ostatnio widziałam. Gry kolorów, ruchy kamery i światło świetnie budują napięcie i równie dobrze bawią się symboliką. Niewiele jest scen, w których nie zwraca się na to uwagi. Te elementy – w połączeniu z kostiumami i klimatem lat 80. – gwarantują niezłe przeżycie, choć miejscami widać przesyt tej zabawy efektami. Najczęściej w budowaniu grozy tam, gdzie jest ona zupełnie niepotrzebna. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że film jest za długi. Z jednej strony dzieje się dużo, z drugiej często sprawdzałam, na jakim etapie jest czerwony pasek Netflixa. Produkcja, tak jak wspomniałam wyżej, jest bardzo ciekawa wizualnie, przyjemna dla oka i miejscami absurdalna. Ewidentnie taki był zamysł twórców. I myślę, że gdyby nie to, jeszcze trudniej byłoby mi dotrwać do końca. Oglądając tak teatralne filmy, z ogromną ilością absurdu w scenografii i dialogach, zawsze zastanawiam się, czy ja jestem za głupia, czy metafory są za mało wyraźne. Choć wiem, że książka Dona DeLillo była wielkim sukcesem, na pewno była też trudnym materiałem źródłowym, co niestety widać. Adam Driver jest charyzmatyczny i niesie tę produkcję na swoich barkach. Świetnie ogrywa kwestie, wygląda surowo i naturalistycznie w tym całym przepychu kolorów, a swoją teatralnością skupia uwagę widza. Jego interakcje z Donem Cheadle'em są jednymi z niewielu, dzięki którym się zaśmiałam. Większość czasu próbowałam się doszukać znaczeń i istotności wątków, które dla mnie przez długi czas nie miały sensu. Odniosłam wrażenie, że połowa filmu jest o jednym, kolejna o drugim. Dopiero ostatnie kilkanaście minut pozwala nam się połapać w chaosie stworzonym przez Baumbacha. Mamy tu do czynienia z historią o strachu, paranoi i absurdach, która pozostawia nas z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. Może gdyby obejrzeć Biały szum po raz drugi, a nawet i trzeci, znając już kontekst historii, byłoby łatwiej? Niestety, nie na tym to chyba polega. Scenariusz próbuje być zbyt trudny, a dialogi zbyt intelektualne, przez co niewiele jest tu rozrywki. Zwiastun wygląda epicko i zachęca do obejrzenia. Wydaje nam się, że dostaniemy opowieść bardziej rodzinną, skupioną na ucieczce przed zagrożeniem, a słowo „komedia” w komediodramacie będzie rozluźniać napięcie i groteskowość sytuacji. Komuś, kto nic nie wie o książce, a do filmu zachęcił go zwiastun i ciekawa obsada, trudno będzie połapać się w tej opowieści. Idąc inny tropem, skupiając się bardziej na materiale źródłowym, spodziewamy się poważnego kina satyrycznego, budzącego w nas wiele przemyśleń. Książka Biały szum była postmodernistyczną opowieścią o strachu przed śmiercią, wytykała śmieszność akademickiego towarzystwa, zagłębiała się w problemy amerykańskich, na tamte czasy nowoczesnych, rodzin. Niestety na ekranie połączenie tych wszystkich wątków sprawia, że żaden nie wydaje się ważny. Bardzo długo nie wiemy, co jest głównym motywem. Dostajemy zlepek wątków ze świetnym aktorstwem i scenografią, ale ciągiem przyczynowo-skutkowym i dialogami skonstruowanymi tak dziwnie, że niewiele z tego seansu wynosimy. Obsada jest fenomenalna, świetnie wpasuje się w szaleństwo na ekranie. Oprócz męskich postaci, o których pisałam wyżej, bardzo dobrze wybrzmiały też te kobiece. Babatte Gladney, pokazana przez Gretę Gerwig, ciekawiła od początku do końca. To jej postać ma do odegrania najważniejszą rolę i pobudza do myślenia, w jakim kierunku rozwinie się historia. Profesor Gladney był mniej interesujący. Starsza córka małżeństwa, Densie, także zasługuje na oklaski. Zamartwiająca się, inteligentna i bezkompromisowa – taką kreację funduje nam Raffey Cassidy. Jej sceny z ojczymem to jedna z fajniejszych relacji na ekranie. Do tego szereg postaci drugo- i trzecioplanowych, które dodają lekkości i świetnie wykorzystują swoje pięć minut, np. Jodie Turner- Smith. Mimo tych wszystkich plusów dialogi sprawiają wrażenie zbyt długich, przyśpieszonych. Próbują być bardziej elokwentne, niż powinny. Przez to całości jest po prostu męcząca. Cała historia poruszyła we mnie emocje może trzy razy w ciągu ponad dwóch godzin. Jak dla mnie to za mało. Rozważania o egzystencji i śmierci, absurdy komediowe i fabularne, świetnie aktorstwo – to wszystko powinno mnie wbić w fotel. Jakim więc cudem po seansie byłam znudzona i długo zastanawiałam się, co napisać? Obstawiam, że zawinił scenariusz i próba ukazania zbyt wielu wątków. Wiem, że film spotkał się też z masą pozytywnego odbioru, dlatego przez dłuższą chwilę analizowałam, czy wszystko do mnie dotarło. Jednak najwyraźniej nie była to produkcja dla mnie. A może jej zwolennicy potrafią zobaczyć więcej niż ja? Podsumowując: mamy tu do czynienia ze świetnym aktorstwem i ciekawym aspektem wizualnym, ale niestety opowieść nie jest tym, czego się spodziewałam. Wady – czyli zbyt wiele niedopowiedzeń, pewnego rodzaju brak konsekwencji fabularnej, a także uciekanie od wątków, które wydawały się bardzo istotne – sprawiły, że raczej nie obejrzę ponownie filmu Biały szum.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj