W pierwszym odcinku finałowej serii produkcja Billions przeszła delikatną metamorfozę. I nie chodzi tu tylko o zmianę Bobby’ego Axelroda na Mike’a Prince’a. Historia stała się bardziej czytelna, łatwiejsza w odbiorze i przede wszystkim nierozdrobniona na kilka złożonych wątków. Tak prezentuje się premierowy epizod szóstej serii. Z pewnością później twórcy dołożą do fabuły kilka pobocznych historii związanych z innymi postaciami, ale na tę chwilę wszystko koncentruje się wokół Mike’a i Chucka. Co więcej, serial pokazuje ich z jednoznacznie dobrej strony, co jest już ewenementem. Rhodes staje po stronie pewnej wiejskiej społeczności w konfrontacji z pyszałkowatym miliarderem. Prince pozbywa się ze swojej firmy zachłannych i nieuczciwych udziałowców, stawiając na pomoc mężnym i prawym strażakom. Oboje są więc w kontrze do niemoralnych przedstawicieli bezlitosnego biznesu. Ciekawe, czy odcinek w takiej tonacji jest zapowiedzią głębszej zmiany, czy to tylko przewrotna gra twórców z oczekiwaniami widzów, którzy chcieliby zobaczyć na pierwszym planie protagonistów z prawdziwego zdarzenia. Prince i Rhodes wchodzą w buty herosów i od razu robi się sympatyczniej. Kibicujemy temu pierwszemu, gdy próbuje zjednać sobie dawnych pracowników Axe’a. Trzymamy kciuki za Chucka, który niczym rewolucyjny przywódca prowadzi tłum rozwścieczonych autochtonów przeciwko działom i armatom. Wiemy, że panowie wkrótce się zetrą i któryś z nich będzie musiał stać się bardziej „zły” od swojego adwersarza, ale ta chwilowa pozytywna stagnacja przynosi zaskakująco dużo świeżości. Epizod ogląda się po prostu przyjemniej niż wcześniejsze odsłony, w których mówiło się dużo i szybko, a działo się bardzo niewiele. Tym razem scenarzyści nie każą postaciom przerzucać się kąśliwymi ripostami (choć oczywiście w stu procentach z tego nie rezygnują), ale stawiają przed nimi realne i ciekawe wyzwanie, które angażuje uwagę widza. Zmagania Prince’a i Rhodesa nie są czymś, co wbije nas w fotel i nie pozwoli oderwać wzroku od ekranu, ale to miła odmiana po często miałkich i pustych perypetiach protagonistów w poprzednich epizodach.
Showtime
+6 więcej
Cichym bohaterem premierowej odsłony szóstej serii jest na pewno Wags. W pierwszych minutach odcinka przechodzi niewielki zawał (który wywołał medialne zainteresowanie, ze względu na użycie w scenie rowerka firmy Peleton), a potem próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości pod rządami Mike’a Prince’a. Wags może odejść z firmy, zgarniając przy tym niemałą sumkę, ale finalnie decyduje się zostać. Lojalność wobec Axe’a przegrywa z miłością do pracy i wszystkim tym, co z nią związane. Wags nie może rozstać się z posiadaną pozycją społeczną, która czyni z niego prawdziwego bulteriera finansów. Gość już na wstępie pokazuje swoją wartość i zyskuje uznanie Mike’a. Jego siła i charyzma imponują – Wags wciąż jest najbardziej charakterystyczną postacią w serialu. Pozostali pracownicy również próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości, jednak żaden z nich nie dostaje tak znaczącego wątku. Taylor i Wendy wypadają dość bezbarwnie, a reszta zostaje użyta bardziej w charakterze comic reliefu niż istotnego motywu fabularnego. A jak prezentuje się sam Mike Prince? Czy jest on lustrzanym odbiciem nieodżałowanego Axelroda? Na szczęście nic takiego nie ma tu miejsca. Mike Prince wydaje się dużo łagodniejszy i empatyczny. Zwraca uwagę na emocje i sprawia wrażenie mniej cynicznej persony niż jego poprzednik. Twórcy starają się ocieplić wizerunek biznesmena przed widzami, tak żeby oglądający, jak najszybciej zaczął z nim sympatyzować. W końcu to on na swoich barkach doniesie serial do wielkiego finału. Nie może on być nam obojętny, bo wtedy większość oglądających stanie po stronie Chucka w zbliżającej się konfrontacji. Wcześniej protagoniści dzielili publiczność i to stanowiło siłę formatu. Część widzów faworyzowała stylowego Bobby’ego, inni cenili siłę Rhodesa. Teraz musi być podobnie, bo brak równowagi pomiędzy protagonistami zniszczy wypracowany balans. Premierowy odcinek ostatniej serii oglądało się zaskakująco dobrze. Kto by przypuszczał, że Mike Prince tak dobrze odnajdzie się na pierwszym planie Billions. Duża w tym zasługa portretującego bohatera Coreya Stolla, który z niejednego serialowego pieca chleb już jadł. Aktor najwyraźniej zrozumiał, że kluczem do sukcesu jest stworzenie kreacji odmiennej od tego, co wypracował jego poprzednik. Jak na razie idzie mu całkiem nieźle, ale dopiero kolejne odcinki pokażą, czy z całego przedsięwzięcia wyjdzie obronną ręką.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj