Kolejny, ósmy już epizod przygód Jeffersona Pierce’a i jego rodziny nie wnosi zbyt wiele nowości do tworzonej w serialu mitologii, skupiając się przede wszystkim na rodzinnych relacjach. Oto bowiem córka Pierce’a – Jen, postanawia uciec z Khalilem poza Freeland. Ona chce uciec od rodziców, którzy zupełnie nie potrafią zrozumieć tego, co się z nią dzieje, izolując ją od świata. Khalil natomiast chce się wyrwać spod wpływów Tobiasa Whale’a, dostrzegając, że im dłużej będzie od niego zależny, tym częściej będzie przekraczał moralne granice. Jak łatwo się domyślić, ta para będzie w cudzysłowu ścigana przez wszystkich. Rodzina Jen będzie chciała ją jak najszybciej odzyskać, natomiast Tobias Whale… również odzyskać i zapewne mocno się zemścić, za tak wielką niesubordynację. Fabuła tego epizodu jest prowadzona bardzo nierówno. Trudno nie odnieść wrażenia, że młodzi bohaterowie postępują głupio. Mało tego, jak wiemy, wielkie ucieczki nie mogą obejść się bez doskonałego planu, a tu… planu nie ma, poza iście romantycznym „ucieknijmy razem”. I wydaje się, że sprawa właściwie byłaby bardzo prosta – szybkie zdobycie kasy przez Khalila i odjechanie w siną dal. Zamiast tego, nie wiedzieć czemu, para zatrzymuje się u jego ciotki co – jak szybko można było się domyśleć, nie kończy się dobrze. Ta fabularna naiwność mocno zaniża cały poziom tego odcinka. To jednak nie wszystko. Fatalnie wypada scena z matką Jen, która nagle zaczyna topić swoje smutki i żale w alkoholu. Oczywiście można zrozumieć jej sytuację, ale brakuje w tym wszystkim pokazania realnych emocji, które sprawią, że widz będzie mógł poczuć empatię. Miałem też mały facepalm w scenie, kiedy Gambi, Black Lightning oraz Thunder ruszają na poszukiwania uciekinierów i na hasło „Let’s split up” każdy rusza w inną stronę, przy czym Gambi w stronę domku, z którego para chwilę wcześniej nawiała. Te przykłady pokazują poziom poprowadzonego wątku ucieczki i związanego z tym jakiegokolwiek napięcia, a właściwie jego braku. Całość jest mocno przewidywalna – od momentu ucieczki, po przystanek u cioci i dalszą ucieczkę, która – co da się mocno wyczuć, jest naciągana jak struna od gitary, ale zdecydowanie nie brzmi zbyt dobrze.
fot. The CW
+2 więcej
Do plusów zaliczyć za to możemy początkową scenę akcji, kiedy Khalil wpada do siedziby gangu, by ich okraść z pieniędzy. Widać było momentami naprawdę niezłą choreografię i pomysł na całą scenę. Całość popsuła sekwencja z wypuszczeniem kuli mocy przez Jen. Był widowiskowy rozbłysk, ale sam moment wypuszczenia elektrycznej kuli wyglądał co najmniej śmiesznie. Efekty specjalne zresztą są pewną kulą u nogi Black Lightninga – często wyglądają bardzo słabo, by nie powiedzieć źle. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale widać często gołym okiem, że do tego aspektu w serialu nie jest przywiązywana zbyt wielka uwaga. Twórcy skupiają się zdecydowanie mocniej na rozwoju całej historii i to z reguły dobrze im wychodzi. Nadal moją ulubioną postacią (choć początkowo nie mogłem go zupełnie strawić), jest Tobias Whale. Większość scen z nim jest ozdobą tego serialu, a wątek z Moby Dickiem bardzo fajną autoironią głównego bohatera. Mam jednak wrażenie, że wachlarz jego możliwości – czy to przestępczych, czy związanych z jego umiejętnościami, cały czas jest hamowany przez twórców. Miejscami nawet można odnieść wrażenie, że jest tylko Tobias Whale i nikt więcej (zwłaszcza po ucieczce Khalila), a mimo to nadal trzęsie półświatkiem Freeland. Przez to wygląda to wszystko dość karykaturalnie, jakby miasto tak naprawdę było ograniczone do zaledwie kilku bohaterów tak potężnych, że reszta nie ma znaczenia. Ostatni epizod należy traktować jako średnio udany przerywnik w całej historii. Całościowo to nadal jeden z wyróżniających się seriali superbohaterskich, który jednak miewa swoje gorsze chwile. I oby takich momentów było jak najmniej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj