W drugiej odsłonie komiksowego Blade Runnera przenosimy się o dziesięć lat do przodu, do roku 2029. Główną bohaterką ponownie jest Aahna “Ash” Ashina, której priorytety od czasu pierwszej historii mocno się zmieniły. Co prawda początek komiksu nie zapowiada tego wprost, bo możemy zobaczyć Ash w starciu z replikantem, jednak to wcale nie wyklucza zmiany nastawienia funkcjonariuszki do tej grupy. Z jednej strony Ash wciąż pełni rolę tropicielki replikantów, z drugiej pomaga niektórym z nich w znalezieniu bezpiecznej przystani. Od czasu poruszających wydarzeń z Isobel i Cleo Selwyn z poprzedniego tomu bohaterka przejrzała na oczy, co więcej, sama jest w związku z replikantem, zdając sobie sprawę, że to, co robi, to rodzaj tańca na linie w każdej chwili grożący upadkiem.
Z kolei duża grupa replikantów pod wodzą charyzmatycznego Yotuna dąży w 2029 roku do przejęcia władzy w mieście i szykuje powstanie. Ash w pewnym momencie będzie musiała wybrać, po której stoi stronie i to z pewnością jest jeden z elementów, który napędza fabułę i jednocześnie pokazuje nam pogrążoną w moralnych rozterkach bohaterkę.
To wszystko nie wydarza się w komiksie natychmiast. Twórcy umiejętnie rozplanowują kolejne akty fabuły. Równorzędnym bohaterem dla Ashy staje się Yotun, stylizowany na rewolucyjnego mesjasza, który sam jest rodzajem cudu na tle innych replikantów. Otóż poszczególne modele Nexusa zawsze miały swój określony czas przydatności. Czas Yotuna skończył się już kilka lat temu, jednak replikant wciąż żyje. Czy to rzeczywiście cud, czy kryje się za tym faktem jakaś mroczna tajemnica?
Dobrze, że w drugiej odsłonie serii twórcy proponują nam fabułę mocno odbiegająca od tej w poprzedniej odsłonie. Co prawda trochę żal, że tym razem areną starcia ludzi i replikantów będzie cały czas Ziemia, bo kosmiczna sceneria z Blade Runnera 2019 wniosła wiele dobrego do tej historii, ale w zamian mamy widowiskowy w różnych aspektach bunt i ponownie dylematy moralne, które każą różnym bohaterom postępować na diametralnie różne sposoby. W tle zaś znajdziemy mnóstwo easter eggów z filmowych pierwowzorów serii, zaś pomysł na wspomniany wyżej cud to kontynuacja quasi biblijnego wątku z Blade Runnera 2049, w którym replikanci poczęli dziecko.
W Blade Runnerze 2029, tak samo jak w przypadku mutantów z Marvela, mamy sugestie – raz delikatnie, raz mocniejsze – że ciemiężeni przez ludzkość replikanci mogą być tak naprawdę przyszłością Ziemi, nowym wybranym narodem lub po prostu nowym etapem w ewolucji, która weszła za sprawa postępu cywilizacyjnego w stadium biotechnologiczne. Nie oznacza to jednak, że replikanci są jakoś specjalnie hołubieni przez twórców. Yotun popełnia bowiem wszystkie błędy, które kiedyś popełniali w historii podobni mu ludzie, a przeciwwagą dla jego zapalczywości i bezwzględności podczas powstania jest uczucie łączące Ash i replikantkę Freysę, które są gotowe, by poświęcić siebie dla dobra drugiej połówki. Yotun zaś działa według zasady, że cel uświęca środki i taka postawa stawia go na przegranej pozycji.
Ponowna wyprawa w świat Blade Runnera to porządna, sensacyjna historia z ambicjami, która kręci się wokół tematyki doskonale znanej z filmowych pierwowzorów. Jednak odnosimy wrażenie, że twórcy chcą tu złapać kilka srok za ogon – przede wszystkim zależy im na atrakcyjnej, pełnej akcji historii, która w wielu momentach góruje nad przesłaniem ich dzieła. To nie tyle zarzut, bo przecież tego właśnie brakowało niektórym odbiorcom w filmowych Blade Runnerach, tylko raczej zwrócenie uwagi na brak wyraźnych proporcji między różnymi aspektami historii opowiadanej w komiksie, Cały czas mamy też wrażenie, że jej poszczególne wątki zebrane w zbiorczym wydaniu w trzech częściach gdzieś już widzieliśmy, gdzieś już czytaliśm. Czasem wydają się zwyczajnie sztampowe. A jest tak, że od tak kultowej serii automatycznie wymagamy więcej i to coś więcej dostajemy dopiero w końcówce, w której pobrzmiewają echa Obywatela Kane'a bardzo zgrabnie wpisane w historię Yotuna i jego twórcy, Eldona Tyrella.
Zakończenie jest zatem o tyle ciekawe, że nie jesteśmy w stanie powiedzieć, co na nas czeka w kolejnej odsłonie komiksowego Blade Runnera, w którym fabuła znowu skoczy dziesięć lat do przodu. A na razie możemy cieszyć się z tej porządnie napisanej historii science fiction, już w mniejszym stopniu zanurzonej w klimatach noir. Zwłaszcza że jej graficzna oprawa czyni lekturę udaną do tego stopnia, iż czasem mamy wrażenie jakby niektóre plansze stworzył tu sam Moebius. A tymczasem za dzieło odpowiada inny, z pewnością mniej znany artysta – Andres Guinaldo. Klasą samą w sobie są okładki, które oprócz głównego rysownika zaprojektowali Harvey Tolibao czy Pye Parr. Dla samych dodatków, które świadczą o ogromie pracy włożonej przez twórców w tę kultową franczyzę (chyba można ją tak nazwać), warto przeczytać ów album.