Recenzję tę piszę z perspektywy stetryczałego pana, który na filmy z Godzillą chodził do kina jeszcze w połowie lat siedemdziesiątych, zabierany tam przez starszego brata. Czytać wówczas nie umiałem, więc czekałem, kiedy wreszcie ci Japończycy przestaną chodzić, gadać i znowu będzie można popatrzeć na walczące wielkie potwory (a czasem też jakiegoś robota, że wspomnę Mechagodzillę). I tak sobie pomyślałem, że gdybym miał dziś przedszkolaka w domu, mógłbym powtórzyć to pokoleniowe doświadczenie. Niestety mój junior już czyta, więc od razu wychwyci bzdurny patos i drewniane dialogi w Pacific Rim, których mi przy Godzillach oszczędzono.
Bo to w zasadzie podobny film do tamtych – ot, zjawiają się potwory, ot, ludzie muszą je pokonać. Kombinują, kombinują, łażą, snują teorie, wymyślają metody i wreszcie pokonują (chyba nie potraktujecie tego jako spojler?). I już. Jestem przekonany, że widzom zaprawionym w mandze i anime z wielkimi robotami będzie się podobać. Podobnie jak tym fanom wielkich potworów, którzy nie mają (jak ja) przede wszystkim sentymentu do widoków faceta w gumowym kostiumie z nie najlepiej schowanym pod grzebieniem na plecach zamkiem błyskawicznym, który tratuje tekturowe czołgi. Tu jest nowocześnie, w 3D, dużo, szybko i ostro. Im szybciej, tym lepiej, bo wtedy człowiek nie zastanawia się nad nielogiczną kolejnością używania broni przez pilotów robotów, że o bardziej fundamentalnych brakach logicznych nie wspomnę.
Zresztą nieważne – walki są monumentalne, charaktery wyraziste do przesady, zagrożenie dla ludzkości niewątpliwe. Są też postacie i głupoty, które pamiętamy z "Godzilli" Emmericha, ale na szczęście przez zmianę proporcji i wycofanie ich na dalszy plan tak bardzo nie bolą. Jeśli więc z sympatią myślicie o idei wielkie potwory vs wielkie roboty – nie zawiedziecie się. To po prostu działa – główna trójka bohaterów: on, ona i mentor są dokładnie tak przerysowani, jak powinni być. Drugi plan jest jeszcze bardziej stereotypowy, sama fabuła zaś... i tu się robi najciekawiej.
Oglądając Pacific Rim miałem wrażenie, że oglądam trzeci film cyklu, nawet nie sequel, a domknięcie trylogii. Del Toro z kolegami sprytnie w pierwszych kilku minutach opowiedzieli to, co normalnie, jeszcze kilka lat temu, posłużyłoby z całą pewnością za pierwszą fabułę, a potem jej uczciwą, grubo wypełnioną akcją kontynuację. I teraz zaczynają opowiadać swoją wizję. Dzięki temu masz wrażenie, że wpadłeś w sam środek opowieści, w sam środek świata, który ma sens i swoją historię. To z jednej strony świetnie pokazuje, jak bardzo serialową konstrukcję przyjmuje dzisiejsze kino, a z drugiej pomaga zawiesić niewiarę – bo skoro już tyle się wydarzyło w tej opowieści zanim się ona porządnie zaczęła, to znaczy, że to wszystko nie może być tak całkiem bez sensu. Oj, może, może...
Ale przecież nikt nie idzie na Pacific Rim by doszukiwać się tam sensu i logiki. Ma być łubudu. I jest. I tyle. Dekadę temu ten film byłby objawieniem sezonu, dziś jest po prostu dyżurnym blockbusterem z bieżącego tygodnia. Tydzień temu był inny, za tydzień będzie inny. I tyle.
Przeczytaj naszą drugą recenzję filmu