Dziś chyba nikt nie wyobraża sobie muzyki rockowej bez repertuaru szalonego kwartetu z Londynu. Dlatego nie dziwi fakt, że również Hollywood upomniało się w końcu o historię jednego z najwybitniejszych zespołów świata muzyki. Bryan Singer na spółkę z Dexterem Fletcherem, który zastąpił go po zakulisowych zawirowaniach, postanowili przybliżyć fanom i widzom perypetie Freddiego i Queen od momentu ich poznania aż do pamiętnego występu na Wembley. Jak dla mnie ich interpretacja wyszła nieźle, ale bez szału, na jaki zasługuje ta legendarna ekipa. Przede wszystkim film mocno skupia się na postaci Mercury'ego i poprzez jego historię opowiadana jest baśń o Queen, składzie, który zaczynał od grania podrzędnych pubach, a później zawojował światowe sceny. Freddie jest idealną personą, aby oprzeć na niej fantastyczną historię o dążeniu do sukcesu, jednak tutaj momentami odbywa się to mocno kosztem Queen. Moim zdaniem postacie pozostałych członków zespołu, w tym Brian May i Roger Taylor zagrani przez świetnych Gwilyma Lee i Bena Hardy'ego zasługiwali na zdecydowanie lepsze rozwinięcie. Stanowią praktycznie cały czas kolorowe tło dla ekranowych działań Mercury'ego. Można było dać aktorom zdecydowanie więcej do zagrania, szczególnie że w scenach, w których wchodzą w interakcje między sobą, wszystko działa wręcz idealnie. Dynamika pomiędzy tymi bohaterami stanowi według mnie fantastyczny fundament tego projektu. Myślę jednak, że twórcy nie wyciągnęli z tej sfery tyle, ile powinni, aby opowieść zadziałała na korzyść całego Queen. Nie zmienia to faktu, że Rami Malek doskonale sprawdza się w roli Freddiego. Trochę się martwiłem o jego kreację, jednak po obejrzeniu widzę, że on nie gra lidera Queen, on nim jest w każdym calu. Ruchy sceniczne, mimika, najmniejsze gesty - to wszystko aktor znany z serialu Mr. Robot opanował do perfekcji. Poprzez jego bohatera twórcy opowiadają o chorobliwej, toksycznej wręcz perfekcji, która niszczy człowieka od środka. I to im się udaje, a Malek swoją charyzmą umożliwia w pełni zgłębienie tej fabularnej kwestii. Rami potrafi przekazać w pełni rozterki, które targają jego bohaterem, tworząc z niego swoisty przykład męczennika za sławę i ofiarę swego talentu. To udało się w pełni. Jednak historia Freddiego jest momentami bardzo spłaszczona, ułagodzona, jakby twórcy bali się pokazać mroczne oblicze bohatera. Film momentami staje się bardzo ładnym i miłym dla oka hołdem dla lidera Queen, jednak nie ma tej ponurej głębi, która stanowi o wyjątkowości tej ikony muzyki. Pompatyczność historii i jej przesłodzenie w niektórych scenach po prostu przeszkadzają zamiast wzruszać i zadziwiać. Jednak nie ukrywam, że jako wielki fan Queen raz czy dwa uroniłem łzę na seansie, słysząc kolejne przeboje grupy w scenach koncertowych. Są one znakomicie wykonane, szczególnie finałowy występ na Live Aid na Wembley. W czasie tej sekwencji nakręconej z ogromnym rozmachem miałem najprawdziwsze ciary na ciele i bawiłem się doskonale. Po trochu było to z ogromnego sentymentu, po trochu z podziwu dla technicznego i aktorskiego kunsztu tej sceny. Muzyczny aspekt filmu został dopracowany w najdrobniejszych szczegółach i stanowi o sile produkcji. Jednak żałuję, że twórcy nie zbalansowali lepiej koncertowego elementu z historią, ponieważ treść ustępuje w niektórych momentach miejsca formie. Myślę, że fani grupy Queen nie tylko będą dobrze bawić się w czasie oglądania tej produkcji i nie raz zanucą kultowe przeboje. Bohemian Rhapsody to film niezły, ze znakomitymi scenami koncertowymi i świetną kreacją Ramiego Maleka. Gdyby jeszcze rozbudować dynamikę pomiędzy postaciami i dać miejsce historii do rozwinięcia się, mielibyśmy do czynienia z produkcją wybitną. Jednak fani Queen mogą być zadowoleni z końcowego efektu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj