Na etapie piątego sezonu już nikogo nie konsternuje waleń prowadzący telewizyjne wiadomości. Kelnerka, która poproszona o mleko zaczyna się doić wprost do filiżanki klienta, ponieważ jest dorodną krasulą, od dobrych paru serii przestała kogokolwiek zadziwiać. Ot, weteran serialu zapoznał się z realiami świata BoJacka Horsemana, w którym humanoidalne zwierzęta żyją na równych prawach z ludźmi i poza fizjonomią niczym się od nich nie różnią. Pierwsze sezony jechały na dysonansie w stylu „patrz, ten facet ma kryzys egzystencjalny, tyle że jest koniem!”. Mimo że połknąłem haczyk i szybko wciągnąłem się w losy BoJacka, wątpię, czy gdyby nie był Horsemanem tylko Manem-manem, byłbym równie zainteresowany. Niemniej z sezonu na sezon serial rozkwitał. Konwencja odchodziła od animowanego sitcomu. Odcinki odróżniały się od siebie i zaskakiwały pomysłowymi rozwiązaniami i graficznym przepychem. Na przykład jeden z nich rozgrywał się pod wodą i to było ekstra — nagle poznawałem uniwersum kreskówki od zupełnie nowej strony. Obok tego zróżnicowania, w tragikomicznych losach BoJacka coraz mniej było komizmu, a coraz więcej tragedii. Jeden z sezonów pozostawił mnie z gulą w gardle i tego nie dała mi jeszcze nigdy żadna odcinkowa animacja. Do reszty przestałem postrzegać ten serial przez pryzmat komediowej kreskówki dla dorosłych — BoJacka oglądam dla charakternych bohaterów i rozwoju ich relacji, a więc na serio — ewentualnie ze sporadycznymi heheszkami, bo serial wypracował sobie specyficzny, absurdalny humor, który trudno mi zestawić z jakąkolwiek kreskówką. Gdybym musiał, wskazałbym Animals od HBO, pomieszane z Archerem i tego co było najlepsze w Californication. Zresztą jeżeli ktoś dotrwał do najnowszego sezonu, ten sam znajdzie trafniejsze skojarzenia i doskonale zdaje sobie sprawę, z czym się BoJacka je. Piąta transza zaskakująco oddala się od tytułowego bohatera. Odniosłem wrażenie, że większość odcinków koncentruje się na pozostałych postaciach i czyni z nich postacie równorzędne wobec utalentowanego konia. Diane, w poszukiwaniu samej siebie, dociera aż do rodzinnego Wietnamu. Orientalny odcinek, tak jak wspominany wcześniej epizod w głębinach oceanu, miał duży potencjał w pokazaniu czegoś świeżego. Niestety, portret Wietnamu mocno mnie rozczarował. Duża część odcinka koncentrowała się na… amerykańskiej ekipie telewizyjnej, co jest chyba najbardziej skrótową ścieżką z możliwych. Odcinek nie był źle napisany, ale w żadnym razie nie wykorzystał potencjału lokalizacji, z której można było wycisnąć o wiele więcej. Lepiej prezentują się te odcinki, które bawią się narracją oraz jednością miejsca i czasu. Jeden z nich to retrospekcje czterech imprez Halloweenowych w wilii BoJacka. Każdą dzieli od siebie kilka lat i na każdą Mr. Peanutbutter przybywał z kolejną partnerką. Z jednej strony to była doskonała okazja, żeby spojrzeć na przeszłość znajomych bohaterów i dowiedzieć się przeróżnych ciekawostek z ich życia, na przykład skąd Todd znalazł się na kanapie BoJacka. Z drugiej strony — skoro twórcy zaczynają bawić się w takie dopowiadanie, można dojść do wniosku, że kończą im się pomysły i raczej eksploatują to, co już mieli, niż budują cokolwiek nowego. Główny wątek, czyli ten poświęcony Horsemanowi, wydał mi się mętny. Brakowało mi w nim czegoś, co zawiodłoby historię w nieeksplorowane dotąd tropy. Słynny koń ma być gwiazdą nowego serialu. Wchodzi w relację bez zobowiązań ze zblazowaną koleżanką z planu, najważniejszą nową postacią w obsadzie. Ta wnosi niewiele ponad jeden świetny występ musicalowy. BoJack popada w autodestrukcję, ale o tym chyba nie ma sensu wzmiankować, w końcu to BoJack. Tyle tylko, że doskonale znam ten jego fatalizm, odnajduję w nim komfort i potrzebuję jakichś ciekawych zwrotów akcji. Ale nie, nic takiego nie przychodzi i pod tym względem seria niczym mnie nie zaskakuje. 
Twórcom udało się wpleść w tok fabuły kilka przytomnych, ironicznych komentarzy do ruchu #metoo, serwisów streamingowych, showbiznesu i bzdurnych start-upów. Wspominałem o zabawach jednością miejsca i czasu — w niektórych sekwencjach zespołowi Raphaela Bob-Waksberga udało się efektownie skleić akcję z serialu z prawdziwym życiem BoJacka. Zresztą cały sezon zaczyna się podobną sztuczką i mogłoby się wydawać, że ten sam zabieg powtórzony kolejny raz już nie zadziała. Tymczasem sytuacje, w których jawa zaciera się ze snem, są świetną metaforą stanu bohatera i dodają do BoJackowi sznytu a’la David Fincher. Jeśli miałbym za coś zapamiętać główny wątek tego sezonu, to właśnie te sekwencje, raczej niemożliwe do wykonania w serialu aktorskim. Bez wątpienia, najmocniejszym odcinkiem był ten najbardziej kameralny, złożony prawie wyłącznie z monologu BoJacka podczas czyjejś ceremonii pogrzebowej. To gorzki, emocjonalny stand-up pierwszej wody i pokaz scenopisarskiej wirtuozerii. Will Arnett zjadł na BoJacku zęby, był zawsze świetny, ale jego występ w tamtym odcinku jest brawurowy. Cały epizod miał świetną puentę, niczym wprawny kuglarz żonglował kilkoma tonami stanami emocjonalnymi widza. Stare konie zwykły trafiać do fabryki kleju. Podpisałbym każdą petycję, żeby obronić przed tym okropnym losem BoJacka, ale też zdaję sobie sprawę, że jego historia powinna dostać puentę i to jak najszybciej, najlepiej w kolejnym sezonie. Gdyby urwała się tutaj, byłbym rozczarowany. Piąty sezon lepiej spisuje się jako spin-off o wszystkich bohaterach poza BoJackiem, niż jako jakiś ważny rozdział z jego życia. Zadziały się pewne rzeczy, które sugerowały mi ogromny punkt zwrotny, ale wszystko rozeszło się po kościach i wydało mi się dodane po nic. To ciągle dobry serial, zawiera prawdopodobnie najmocniejszy odcinek z całego serialu, ale w ogólnym rozrachunku zdarzały się sezony, które miały na siebie ciekawszy pomysł. Stąd ocena wyrażona cyfrą „7”, która kojarzy mi się z czymś solidnym, ale nie rewelacyjnym. Znamy się z BoJackiem jak łyse (wiadomo kto) i wiem, że stać go na więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj