Ben Truman nie miał łatwego życia. Zmarła mu matka, musiał porzucić studia historyczne, jego ojciec przeszedł na emeryturę i znowu zaczął pić, a on sam został tym, kim chyba nigdy nie chciał zostać - szefem policji w małym miasteczku w stanie Maine. Wie, że nie pasuje do tego świata, podobnie jak nigdy nie pasowała do niego jego rodzicielka. Senne życie, toczące się własnym tempem, nie jest mu na rękę, choć może właśnie tego w głębi duszy chce? 

Na szczęście wszystko zmienia się wraz ze śmiercią prokuratora Roberta Danzingera. Pozorne samobójstwo okazuje się okrutnym i brutalnym morderstwem, a że zostało popełnione w miasteczku Bena Trumana, musi on brać udział w śledztwie. I wszystko byłoby dobrze - wszak sprawą zainteresował się Boston, więc Truman nie musiałby nic robić - gdyby nie fakt, że tego właśnie chce. Wraz z emerytowanym policjantem rusza do wielkiego miasta, by rozwiązać sprawę śmierci Danzingera, a przy okazji pokonać własne demony.

Demony przeszłości to słowo klucz w tej powieści. Landay tak ją skonstruował, biorąc już pod uwagę sam początek powieści, że właściwie przeszłość, teraźniejszość, a zapewne potem i przyszłość, zazębiają się. To, co działo się wiele lat temu, ma kluczowe znaczenie, o czym dowiadujemy się już od pierwszych stron, gdzie z niezwykłą plastycznością przytoczone zostają na pozór nieistotne fakty. Bo co może łączyć morderstwo sprzed lat, nieudany napad na dziuplę dealerów i morderstwo prokuratora? Wszystko.

Landay stworzył niezłe postaci, a w ich usta włożył całkiem dobre dialogi. Czasami coś zgrzyta i wiemy, że to debiut, ale pisarz nadrabia dobrą historią, w której mamy mnóstwo fałszywych tropów i do samego końca nie wiemy, jak wszystko się rozwiąże. Przy okazji Requiem dla Bostonu (tytuł całkiem dobry, chyba nawet lepszy niż oryginalny, który jest po prostu nazwą dzielnicy) w tej materii przypomina Dochodzenie. Podobny, brudny, sugestywny świat, bohaterowie, którzy błądzą i w pełni oddają się żmudnej, policyjnej robocie, a przede wszystkim - niespieszne tempo i mnóstwo niepotrzebnych tropów, które do niczego nie prowadzą. Landay snuje swoją powieść, ale dobrze wie, że nic nie jest czarne lub białe, a wszędzie dominują odcienie szarości. Brudnej szarości. 

To, co jest mocną stroną autora, to plastyczne opisy. Dawno nie czytałem książki z tak dobrymi objaśnieniami, która nie byłaby literaturą ambitną. Nie oszukujmy się, to kryminał, thriller, sensacja, powieść komercyjna, a napisana została niczym dobra powieść walcząca o nagrody. 

Nie obyło się jednak bez kilku wpadek. Brakuje nieco humoru, który nawet w najmroczniejszych sytuacjach jednak występuję. Landay zdaje się wszystko pisać niezwykle poważnie, a sam Ben Truman swoją postawą, naiwnością i powagą momentami przypomina dziecko błądzące we mgle. A przecież przez rok mieszkał w Bostonie, zna to miasto, rozumie zasady tam panujące. Czasami postacie wymykają się autorowi, a on próbuje je skierować na właściwe tory. Nie zmienia to jednak faktu, że Requiem dla Bostonu jest naprawdę dobrze napisane.

Lubię powieści rozgrywające się w Bostonie. Landay ładnie wpisuje się w ten trend. Gdybym jednak osobiście miał wybierać, który Boston wolę, to ten opisany przez Dennisa Lehane'a. Landayowi mimo wszystko wróżę świetlaną przyszłość. Ma talent, a Requiem dla Bostonu tylko to potwierdza. Świetna powieść!

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj