Kapitan policji Mat Joubert (Trond Espen Seim) i jego partner Sanct Snook (Boris Kodjoe) mają rozwikłać serię zabójstw, których ofiarami padają wyłącznie biali mężczyźni. Po krótkim śledztwie policjanci stwierdzają, że morderstwa są związane z apartheidem. Poza tym ktoś zabija niedoszłe modelki - w Kapsztadzie prężnie rozwija się branża zapewniająca bogatym biznesmenom stały dopływ młodych, pięknych dziewczyn z Europy. Z tego wynika, że mundurowi będą mieli ręce pełne roboty. Już sama lokalizacja jest niezwykle atrakcyjna i buduje interesujący klimat. Akcja toczy się w tytułowym Kapsztadzie – portowym, turystycznym mieście na południowym zachodzie RPA. Miasto cierpi na wysoki wskaźnik przestępczości i korupcji, więc służby bezpieczeństwa mają masę roboty. Właśnie w obliczu seryjnych morderstw białych ludzi tworzy się współpraca ciekawego duetu, ciemnoskórego Snooka i problematycznego Jouberta. Relacje obu panów są istotnym elementem całego serialu i przy okazji jego ozdobą. Sanctus ma również do wykonania tajne zadanie poboczne - musi dowiedzieć się, czy Joubert zabił swoją żonę, policjantkę z oddziałów specjalnych, która według raportów zginęła na służbie 13 miesięcy wcześniej. Obsada Cape Town to istna Wieża Babel. Mamy aktorów z RPA, ale także z Europy - Seim z Norwegii, Kodjoe z Austrii, Isolda Dychauk z Rosji czy Marcin Dorociński z Polski (jako terapeuta Christian Coolidge). Na szczęście obyło się bez problemów z integracją ekipy i na ekranie ogląda się ich bardzo dobrze. W dodatku wymieszane akcenty pasują do przedstawionych realiów. Kuleją dialogi, ale to już wina odpowiedzialnych za nie osób i mimo wszystko nie przeszkadzają w pozytywnym odbiorze bohaterów i ich relacji. Warto napomknąć tylko o Dorocińskim, którego rola była raczej króciutka, ale zdążył pokazać swoje spore umiejętności aktorskie. No url Momentami można było odnieść wrażenie, że operator kamery jest gryziony przez afrykańskie komary, bo trzęsła się ona w taki sposób, jakby prócz owadów problemem był jeszcze brak odpowiedniego statywu. Trudno jednak nie docenić kapitalnie uchwyconej scenografii. Kapsztad jest pięknie położony, a operator doskonale wiedział, jak pokazać urodę tego miejsca. Specyficzny sposób pracy kamery na pewno nie przypadnie każdemu do gustu, ale nie da się zaprzeczyć, że styl ten idealnie pasował do klimatu i stylistyki serialu. Wady? Masa dłużyzn, które były nieodłącznym elementem każdego odcinka. Fabuły raczej nie dało się zepsuć ze względu na opieranie historii na powieści południowoafrykańskiego pisarza Deona Meyera. Całość więc "daje radę" i mamy naprawdę gęstą, ciężką atmosferę, skupiającą się na bohaterach. Cape Town to powiew świeżości pozwalający odpocząć od standardowych serii kryminalnych prosto ze Stanów Zjednoczonych. Mamy ciekawych bohaterów, intrygującą akcję i trochę dłużyzn. Warto zobaczyć chociażby dlatego, że jest to liczący zaledwie sześć odcinków miniserial.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj