W ostatnim odcinku serialu skoczyliśmy rok do przodu. Margot, Seth i pan Sleator wiodą codzienność w rzeczywistości ponurego domu i wydaje się, że wszyscy są zadowoleni. Postawa dziewczyny bardzo mnie zastanawia – to głupota tkwić w tym miejscu choćby i przez tydzień, tymczasem ona spędziła w niej praktycznie 12 miesięcy. Rozumiem, że z biegiem czasu jej chęć powrotu do domu malała, wraz z wyżeraniem jej wspomnień przez ojca-kanibala, ale że nie próbowała wymknąć się szybciej? Zupełnie to do mnie nie przemawia. Szczęśliwa rodzina, jaką bohaterowie tworzą we trójkę, jest groteskowa. Pozorna beztroska codzienność to tylko spacery w milczeniu, posiłki w głuchej ciszy, czy mechaniczny seks, a mimo to dziewczyna jest w stanie darzyć uczuciem zarówno ojca (a w zasadzie wspomnienie ojca, z czego doskonale sama zdaje sobie sprawę) jak i Setha, który jest dla niej obcym człowiekiem, a w dodatku kłamcą. Margot została nam zaprezentowana jako jednostka kompletnie bierna i tak naprawdę pełne zrozumienie tego stanu rzeczy przychodzi dopiero z ostatnimi scenami odcinka – gdy poznajemy sześć innych dziewcząt w podobnej kondycji umysłowej, które wcześniej zwabiał tu Seth. Przyznam, że początkowo postawa Margot strasznie mnie irytowała, ale biorąc pod uwagę to, co mogło dziać się w jej głowie, uznaję tę apatię za uzasadnioną. Najciekawiej w tym wszystkim wypada Jules. Po roku traumy, dziewczyna decyduje się na ponowne wejście do domu. Jest na tyle zdeterminowana, że jedzie w jego kierunku aż do Kanady. W scenie, w której Jules ustawia się w kolejce do budynku, nie sposób zauważyć jej podobieństwa do Dylana, który niemal w tej sam sposób pojawił się przed domem w odcinku numer jeden. Przybita, ale jednocześnie gotowa na to, co ją czeka, Jules wyróżnia się na tle rozchichotanych nastolatków, chcących przeżyć tu swoją niezapomnianą przygodę. Historia w pewnym sensie zatacza koło. Dziewczyna ma ważną misję do spełnienia i wychodzi jej to po mistrzowsku – to chyba jedyna postać, która tak widowiskowo rozprawiła się z trawiącymi ją wspomnieniami, rozcinając charakterystyczny wielki balon od wewnątrz. Z niemal przezroczystej i naiwnej bohaterki, Jules wyrosła na wyjątkowo silną jednostkę, z czym od razu bardziej jej do twarzy. Cieszę się, że twórcy potraktowali postać właśnie w ten sposób, bo sprzyja to dynamice serialu.
fot. Syfy
Dość naiwnie wypada za to postać pana Sleatora, który od początku został nam przecież zaprezentowany jako antagonista - żądna wspomnień kreatura, która nawet własną córkę może pożreć na śniadanie. Szlachetność, jaka ni stąd ni zowąd przebudza się w nim w bieżącym odcinku jest czymś bardzo patetycznym  - oto potwór, który jeszcze chwilę temu wzbudzał dreszcze na plecach, budzi w sobie wyrzuty sumienia i ostatecznie ratuje własną córkę. Widzę tu pewien zgrzyt i jestem trochę zawiedziona niekonsekwencją w prowadzeniu tej postaci. Ciekawiej byłoby, gdyby do końca pozostał czarnym charakterem. Finał Channel Zero pozostawia po sobie jednak wiele otwartych kwestii, które powinny zostać moim zdaniem wyjaśnione. Skąd wziął się ten dom i kim tak naprawdę był Seth? Kim byli J.D. i Dylan, którzy zginęli kilka odcinków temu? Jaką przeszłość skrywała Jules? O bohaterach tak naprawdę nic nie wiemy i zdaje się, że to wszystko trzeba sobie dopowiadać wedle tego, co mówi nam wyobraźnia. Twórcy położyli nacisk tylko na Margot, a finałowy odcinek miał za zadanie zmotywować ją do ostatecznej decyzji – zabicia ojca i skazania Setha na wyczyszczenie pamięci, a zatem uwolnienia się od wspomnień raz na zawsze. Akcja ostatniego odcinka toczy się bardzo bezpiecznie i tak naprawdę od pewnego momentu już wiadomo, do czego to wszystko zmierza. To, że Seth tak naprawdę był „tym złym” można było wywnioskować już jakiś czas temu, w związku z czym trudno tu mówić o większych zaskoczeniach, zwrotach akcji czy fajerwerkach. Finał był raczej powolny i podobny pierwszym epizodom. Zgrabnie domknął wątki, zakończył się happy endem... Serial zamyka się więc w dość przeciętny sposób, ale ostatnia scena z zabiciem Sleatora rzeczywiście wypada emocjonująco. To na plus. Cały sezon to takie 6,5 – za dużo dłużyzn, monotonii i zawiłości, a za mało bieżącej akcji. Niemniej, produkcja okazała się bardzo klimatyczna i z pewnością miała swoje momenty. Po prostu - przyzwoicie zrobiony miniserial, który może wciągnąć przy kilku niezobowiązujących wieczorach. Nie zostanie jednak w głowie na dłużej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj