Chew, Volume 6 trochę różnią się od poprzednich odsłon z przygodami sympatycznego cybopaty. Przede wszystkim są nieco (chyba nikogo nie urażę) - grubsze, a to dlatego, że w tym zestawie dostajemy dodatkową, bardzo że tak powiem, relaksującą historię, o znanym doskonale czytelnikom Chew, zabójczym kogucie. Brzmi to cokolwiek absurdalnie i takie ma być. Poyo to bowiem bohater o destrukcyjnym potencjale Lobo bądź znanych z komiksu Invincible i pojawiających się również gościnnie w niniejszym originie, przedstawicieli rasy viltrumickiej. Jest tu również deszcz spadających krów (zamiast, po bożemu, żab) i inne nieszablonowe pomysły duetu Layman - Guillory. Kto chce wiedzieć więcej, kto wcześniej nie zetknął się z tym bohaterem, niech nadrabia. Jednak głównym daniem szóstego tomu Chew są perypetie siostry tytułowego bohatera, która już przewijała się na stronach poprzednich części. I to właśnie skupienie się na jej osobie jest drugą, odczuwalną różnicą.  Tony'ego Chu mamy tym razem mało, ponieważ zmaltretowany biedak kuruje się w szpitalu, po tym jak porwał go (dla seksu) pewien zapalczywy, sportowy dziennikarz. Tony musi odcierpieć swoje by wrócić do sił, a my dzięki temu poznajemy lepiej jego siostrę - Toni. To kobieta rezolutna i bezpośrednia, której tak jak i jej bratu, przytrafiają się szalone rzeczy. I która również posiada niezwykłe zdolności.
Źródło: Mucha Comics
+6 więcej
Antoinette jest bowiem cybowidzącą, czyli potrafi ujrzeć przyszłość obiektów, które zjada (ewentualnie bierze jednego kęsa, jeśli obiektem jest człowiek). To całkiem użyteczna przypadłość, bo dzięki niej można skubnąć, napocząć (trudno znaleźć właściwe słowo) osobę, którą właśnie polubiliśmy, z którą być może chcemy związać przyszłość. Po dziabnięciu takowej od razu się okaże, czy powinniśmy się angażować – po prostu objawi nam się jej przyszłość. Toni gryzie więc bez żadnej krępacji swojego nowego kochanka i sam fakt, że wciąż pozostaje singielką, chyba o czymś świadczy. Ponownie – brzmi to cokolwiek absurdalnie i szalenie, ale taki jest właśnie Chew. Fabularnie zwariowany i pokręcony do tego stopnia, że podczas lektury nieustannie mamy wrażenie, iż twórcy najpewniej zażyli czegoś rozluźniającego podczas aktu kreacji. Może też i stąd jeszcze inne wrażenie – z lekka rozłażącej się fabularnie niniejszej historii. Bowiem zamiast ciągnąc główny watek, ponownie dostajemy pojedyncze historie, które niezbyt posuwają centralny wątek do przodu i bardziej zwodzą, niż intrygują. I tak jest - do pewnego momentu. Bo przecież wszyscy ważni gracze, na czele z Masonem Savoyem i pewnym (serbskim?) wampirem, są tu obecni. Wszystko zbiega się ładnie w jedną całość wraz z końcowym zeszytem, w równym stopniu absurdalnym, co przejmującym, w którym twórcy udowadniają, że nie chodzi im jedynie o dobrą zabawę.
Źródło: Mucha Comics
Chew zatem nie traci ani tempa, ani nie traci na jakości. To wciąż szalona i spójna historia, której twórcy na przekór czytelnikom nadają wrażenie niespójności. Ale nie, wszystko tam chodzi jak w zegarku, trzeba tylko być cierpliwym, trzeba także po prostu lubić ten styl pisania i rysowania, by za każdym razem móc odnaleźć w nim nieustającą przyjemność. Wszystko z czasem się wyjaśni, wszystko wyjdzie na jaw, tyle że zapewne w takim stylu, że zostawi nas z przegrzanym mózgiem. Na razie smakujmy obecne w Chew smaczki i absurdy, czasami poukrywane na dalszym planie, czasem walące piąchą bezpardonowego humoru prosto w twarz (pokaz mody!). Znowu dostaliśmy kawał dobrej rozrywki i znowu chciałoby się więcej. A zatem do następnego tomu!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj