Odcinek rozpoczyna się od dr. Owena, którego postać dotychczas przemykała się gdzieś w tle po szpitalnych korytarzach. Jego odświeżony romans z eksżoną, czyli dr Shepherd tak na dobrą sprawę zajmuje znaczną część odcinka. Dochodzi tutaj raczej do jego autorefleksji nad dotychczasowym życiem miłosnym i związkowym, niż faktycznego naprawienia relacji z dr Shepherd. Wszystko rozbija się o dr Teddy Altman, która jest wieloletnią przyjaciółką dr. Owena, a z którą na przemian łączyły ich relacje niespełnionej miłości, przyjaźni i całej gamy innych emocji. I w końcu, po tylu latach dr Shepherd otworzyła dr. Owenowi, że być może to właśnie dr Altman jest tą jedyną, z którą powinien układać sobie życie. Czy tak zrobi? Ciężko powiedzieć, bo póki co widzieliśmy go jedynie kierującego się w stronę lotniska. Przyznam szczerze, że jego decyzja o wyjeździe nie jest czymś szczególnie ekscytującym. Dużo frajdy jednak przynosiło obserwowanie dynamiki pomiędzy nim a dr Shepherd. Ten rodzaj słodko-złośliwego dogryzania sobie bohaterów prezentował się ciekawie i świeżo, a tłumaczenie co poniektórych elementów ich słownej przepychanki rakiem dr Shepherd jest żartem, który w dalszym ciągu nie przestaje bawić. Odcinek podniósł również temperaturę pomiędzy dr Pierce i dr. Averym, którzy zostali przyłapani na czułościach przez swoich rodziców. Komplikacje, jakie się pojawiły przy tej okazji, były dobrym pretekstem do rozmowy na temat rodziny, więzi, jakie ich łączą czy lojalności. Bardzo zgrabnie ujęto tu problem, kogo wybrać w ramach ewentualnego konfliktu: dziecko czy małżonka. I o ile nie jestem wielkim fanem związku dr Pierce i dr. Avery'ego, to jednak tym razem sceny z ich udziałem oglądałam z zainteresowaniem. Dodano nieco więcej oliwy do serialowego ognia, co przyniosło kilka fabularnych korzyści. Rozmawiając o dr. Averym nie sposób nie wspomnieć o dr Kepner, która rysuje się na najbardziej irytującą postać tego sezonu. Nie chodzi tutaj nawet o jej kryzys wiary, ale o to, w jaki sposób twórcy popychają ją ku społecznemu szaleństwu. Sceny z dr Kepner są hałaśliwe, mają niby być podszyte ironią, ale są denerwujące i trudne do strawienia. Jej wewnętrzne problemy są tak bardzo schowane przed widzami, że dla nas pozostaje jedynie wredna dziewczyna, której nie sposób ani współczuć, ani kibicować. Krótka scena z dr Averym, w której dr Kepner po raz kolejny odrzuca jego pomoc może i jest intensywna, ale krępująca i pozostawia widzów z niesmakiem. Źle się dzieje z tą postacią i jej “szaleństwo” ciągnie się za długo, by nie tylko utrzymać zainteresowanie, ale również i sympatię widzów. Jeśli pójdzie tak dalej, to jej odejście z serialu będzie niczym błogosławieństwo dla całości produkcji. Bardzo dużym plusem było poświęcenie uwagi dr Robbins, a jeszcze większym pokazanie jej córki. Sofia, którą dr Robbins zabrała do szpitala w ramach wspólnego czasu okazała się być złotym dzieckiem, które jest czułe, mądre, i posiada nadwyraz rozwiniętą empatię. To dzięki niej również udało się wykryć chorobę syna jednej z pacjentek w szpitalu. Rzecz w tym, że Sopfia otwiera oczy dr Robbins na temat tego, czym jest rodzicielstwo i jak wielką wartość stanowi dziecko, które jest zdrowe, bezpieczne i kochane. Być może jest to sposób, by w bezpieczny sposób pożegnać dr Robbins z serialu - pozwolić jej pojechać z córką do Nowego Jorku, by dziewczynka miała dwie matki przy sobie. Jeśli tak - kupię to rozwiązanie w ciemno. Po prostu nie chciałabym, aby kolejna z głównych postaci zginęła tragiczną śmiercią. Jak widać, nowy odcinek dotyczy w dużej mierzy więzów rodzinnych. Dało się to również zobaczyć w wątku dr Grey, która w dalszym ciągu zmaga się osobistymi problemami jakie się pojawiają nad jej projektem konkursowym. Dr Grey postanowiła stanąć po stronie swojej nieżyjącej matki i nie uznawać roszczeń Marie do zmiany nazwy jednej z metod chirurgicznych. Oznacza to, że nie uzyska patentu od Marie, a jej dotychczasowa praca poszła na marne. Okazuje się jednak, że taka zabawa w rezygnację z badań, a potem ponowne ich podejmowanie wydawało się być jedynie tłem do najważniejszej sprawy. Dr Grey w dalszym ciągu ma problem ze swoją matką, i choć ta nie żyje od jakiegoś czasu, to jej przeszłość ciągle podcina skrzydła dr Grey. Dokładnie w ten sam sposób, jak to czyniła Ellis Grey za życia. Scena, w której dr Wilson uświadamia dr Grey prawdę na temat jej matki jest dla mnie sceną odcinka, doskonale sięgającą do korzeni całego serialu. I nawet jeśli cały odcinek byłby nudny i beznadziejny, to warto byłoby czekać na tych kilka chwil prawdy. Biję tutaj małe, osobiste brawo. Odcinek obfitował jednak nie tylko w romanse i rodzinne komplikacje. Trafiło się kilka ciekawych przypadków pacjentów, w których przodowała uczestniczka międzynarodowych wypraw kosmicznych, cierpiąca na skomplikowane dolegliwości żołądkowe. A że była przy tym trochę szalona, albo jak kto woli - była intelektualną wizjonerką wychodząca ponad swoją epokę - dodawało to jedynie uroku całej sprawie. Jej fiksacja na punkcie tuneli czasoprzestrzennych i podróży w czasie była miłą odmianą od typowych, rodzinno-dramatycznych trosk pacjentów, którymi przesiąknięty jest serial. Cały odcinek natomiast był spójny i w gruncie rzeczy nie odbiega jakością od całości sezonu. Ot, taki wypełniacz pomiędzy jedną większa tragedią, a kolejną. Z wyjątkiem sceny z dr Grey odnoszącej się do jej matki - ta wznosi się ponadprzeciętnie i błyszczy się z daleka niczym małe trofeum.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj