W przypadku najnowszej ekranizacji debiutu Kinga, mało rozpoznawalna reżyserka wzięła na warsztat historię typową dla amerykańskiego mikroklimatu nastolatków, czyli amerykańskiego liceum przesiąkniętego bólem egzaltacji, szkolnym znęcaniem się oraz poszukiwaniem swojego miejsca. Tak i w tym liceum, do którego uczęszcza Carrie, występują standardowe podziały: na piękne dziewczęta w kwiecie wieku, przystojnych chłopców z włosami zaczesanymi do tyłu oraz tych mniej popularnych – garbiących się kujonów. Na szczęście scenariusz autorstwa Aquierre-Sacasa oraz Cohena jedynie lekko zarysowuje kwestię tych podziałów, ponieważ o wiele większe znaczenie dla fabuły ma zajście w szatni damskiej. Carrie z powodu pierwszego okresu zostaje wyśmiana i szykanowana przez grupę "bardziej dojrzałych" oraz lepiej umalowanych dziewczyn. Wokół tych pamiętnych scen obracają się kolejne zdarzenia, a finał, jak nietrudno przewidzieć, jest dość tragiczny i krwawy. Zakończenie, w którym ofiara staje się oprawcą. W tym aspekcie twórcy pozwolili sobie na pewnego rodzaju lekkość i dość oczywiste katharsis.

Niestety jak na film grozy, obraz nie zaskakuje ani też nie przeraża. Fabuła jest wręcz śmiertelnie przewidywalna i praktycznie cała przedstawiona w trailerze. Po co więc tworzyć przewidywalny film, który nie pasuje do swojego pierwotnego gatunku? Szczerze mówiąc, nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Jeżeli potraktować by ekranizację Carrie Briana De Palmy z 1976 roku za dzieło, które otworzyło Kingowi drzwi do popularności na srebrnym ekranie, to tegoroczną adaptację z powodzeniem można by nazwać zatrzaśnięciem tychże.

Jak w przypadku innych dzieł Kinga, tak i tu występuje motyw klątwy. Tym razem, jak można domyśleć się po pierwszych scenach, chodzi o niechcianą ciążę, jaką przechodzi bohaterka Julian Moore. Całą relację pomiędzy matką a córką można zawrzeć w pierwszych słowach, które wypowiada aktorka, samotnie rodząc dziecko: "Boże... czy to rak?". Tak właśnie traktuje swoją córkę - jak niechciane dziecko. Z drugiej strony jednak, stara się chronić ją przed światem zewnętrznym (czyt. lubieżnymi spojrzeniami mężczyzn), tym samym przenosząc na nią swoje kompleksy i problemy. Jednak gdzieś po drodze można wytknąć całej więzi, która ich łączy, pewną sztuczność i nielogiczność. Przy frapującej technice aktorskiej "niedomkniętych ust" ze strony Chloë Grace Moretz, Julian Moore kradnie każdą scenę ze swoim udziałem. Aktorka idealnie odtwarza postać matki, fanatyczki religijnej, która lubuje się w samookaleczaniu. Postać Margaret White jest dopracowana do ostatniego szczegółu – zmierzwione, spięte w nieładzie włosy, umęczona trudami życia twarz czy plamy wątrobowe i żylaste uda zdecydowanie promują ją na tle innych postaci. Niestety piętą achillesowa tej kreacji są miejscami przerysowane i zbyt abstrakcyjne monologi, poprowadzone ustami tej bohaterki. Jej przemowy oraz parareligijne dywagację są niekiedy na tyle niedorzeczne i nie na czasie, iż z pewnością wywołają wybuchy śmiechu na sali kinowej. Warto też zwrócić uwagę na postać Judy Greer, która gra irytująco nadpobudliwą rolę szkolnej wuefistki, wprowadzając przy tym niezbyt potrzebne i niepasujące do filmu elementy komizmu. Dobrze się ją ogląda, ale może twórcy powinni jednak przechować jej postać do sequelu "Juno"?

Wychodząc z kina, naprawdę trudno jest jednoznacznie zinterpretować, z jakiego pogranicza gatunków obejrzało się właśnie produkcję. Pierwszą myślą jest, że obraz pretenduje do miana filmu grozy z elementami thrillera. Jednak z drugiej strony jest tych elementów na równi z dramatem bądź nawet filmem obyczajowym, przez co Carrie nie wzbudza większych emocji.

Można śmiało stwierdzić, że książkowy pierwowzór osiągnął sukces z uwagi na swoją oryginalną konstrukcję, chociaż sam pomysł nie wydawał się być zbyt fascynujący, interesujący czy pociągający. O sukcesie zadecydowała forma, w jakiej napisana została książka, na którą składały się listy oraz relacje prasowe, dzięki którym cała historia wydawała się być niebezpiecznie realna. Dzieło Briana De Palmy odznaczyło się dobrym wyczuciem momentu na nakręcenie tejże ekranizacji. Niestety do naszych czasów postać Carrie i historia z nią związana już nie pasuje.

Paradoksalnie w Carrie najlepszy nie jest sam film, kreacje aktorów czy klimat, tylko zmyślnie przeprowadzona akcja promocyjna (viralowy filmik powyżej czy chociażby klauzula poufności, którą trzeba było podpisać przed pokazem prasowym). Wszystko to nadaje obrazowi efektu zamierzonej tajemniczości. Jednakże wobec samego utworu, nawet to go nie broni. Dla własnego dobra, jeżeli oglądaliście ekranizację Briana De Palmy z 1976 roku, najlepiej wyrzućcie to wspomnienie z głowy jak najszybciej, ponieważ po seansie Carrie będzie czuli jeszcze większy zawód.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj