Działalność tajnych służb, powiązania pomiędzy elitami władzy a Kościołem i zbrodnia z przeszłości – to zestawienie powinno zagwarantować wciągającą kryminalną intrygę. Tym bardziej rozczarowuje fakt, że Dominik Dán pisząc Czerwonego Kapitana zdecydował się na sztampową teorię spiskową.
Červený kapitán to powieść silnie osadzona w miejscu i czasie. Czechosłowacja na początku lat 90. to kraj w czasach transformacji, w przededniu podziału na dwa państwa. W tych trudnych warunkach przychodzi pracować słowackim policjantom z wydziału kryminalnego. Gdy podczas ekshumacji na odnawianym cmentarzu robotnicy odkrywają trupa z gwoździem w czaszce, w sprawę angażuje się młody detektyw Richard Krauz. Funkcjonariusz, mający na koncie spore sukcesy, z niewiarygodną nieustępliwością zagłębia się w sprawę. Mozolne śledztwo prowadzi go nie tylko do dawnego układu wciąż sprawującego realną władzę i tajemnic kościelnych, ale także intrygi sięgającej wieków średnich.
Początek powieści jest idealnym punktem wyjścia do fascynującej kryminalnej opowieści. W pierwszych rozdziałach autor świetnie gra realiami w jakich przyszło pracować jego bohaterowi. Społeczeństwo opisywane przez Dána jest nieufne wobec policji, wciąż niepewne czy dokonujące się zmiany będą długotrwałe. Sytuacji nie ułatwia fakt, że do pracy powoli wracają funkcjonariusze z dawnych służb bezpieczeństwa. Świetnie wypadają fragmenty, w których główny bohater, młody i niezwiązany z dawną władzą, musi przebijać się przez niechęć przesłuchiwanych. Interesujące tło tworzą subtelnie zaznaczone narodowościowe antagonizmy pomiędzy Czechami i Słowakami, które można wyczuć w wypowiedziach rozgoryczonych bohaterów. Także kryminalna zagadka na początku wydaje się intrygująca, a doświadczenie, jakie autor zdobył pracując jako policjant, na pewno pomogło mu w wiarygodnym przedstawieniu śledztwa. Odkopany na cmentarzu trup okazuje się pamiątką po poprzednim systemie, co staje się doskonałą okazja do ukazania wpływów jakimi dawne służby ciągle cieszą się w policji.
Teoretycznie ciekawym wątkiem powinny okazać się powiązania księży z komunistyczną władzą. Niestety Kościół został przedstawiony tak karykaturalnie i złowieszczo, że można by współczuć biednym funkcjonariuszom bezpieki, że musieli się z nim współpracować. W ten sposób dochodzimy do największego problemu powieści. Dominik Dán, mając materiał, który pozwoliłby mu na napisanie rasowego thrillera z politycznym zabarwieniem, zdecydował się na teorię spiskową rodem z awanturniczej opowieści o nazistach. Oczywiście sam motyw nie jest czymś złym, ale autor próbuje rozegrać go w konwencji realistycznego kryminału, co nie do końca do niego pasuje. Nie pomaga fakt, że w tle opowieści pisarz umieszcza tak sztampowe elementy jak klasztorne lochy i rozwiązania deus ex machina.
Główny bohater także nie jest mocnym elementem powieści. Richard Krauz to trochę taki stereotypowy detektyw, a trochę projekcja marzeń o glinie idealnym. Jest nie tylko nieustępliwy i najbystrzejszy na całej komendzie, ale także przerzuca się z księdzem łacińskimi cytatami i ma piękne, niebieskie oczy. Z wypowiedzi bohaterów możemy dowiedzieć się, że jest zdolnym policjantem z potencjałem, ale czytając powieść nie ma się poczucia, że Krauz czymkolwiek wyróżnia się na tle innych bohaterów tego typu. Trochę lepiej wypadają postaci drugoplanowe, ale już żona detektywa jest bohaterką tak pretekstową i nieobecną, że wydaje się jedynie rekwizytem potrzebnym, by Krauz miał się o kogo martwić.
Dodatkowo pisarz ma wyraźny problem z pisaniem dialogów. Rozmowy pomiędzy bohaterami są niezwykle sztuczne. Autor (lub tłumacz) sili się na wymyślne słownictwo i żarty, przez co postacie mówią językiem, którego nikt nie używa w normalnym życiu. Jakby tego było mało, niektóre wypowiedzi są pocięte wielokropkami np. w przypadku wulgaryzmów, co wydaje się trochę dziwne w przypadku brutalnej książki o męskim środowisku. Co ciekawe autor wydaje się tak zachwycony własnym poczuciem humoru, że jedno zabawne sformułowanie potrafi pojawić się w książce cztery razy, całkowicie tracąc swoją lekkość.
Czy więc czytanie Czerwonego Kapitana to strata czasu? Na szczęście historię ratuje jej rozrywkowy potencjał. Nie dziwię się, że zdecydowano się na ekranizację książki, bo to naprawdę niezły materiał na film, a niektóre rozwiązania pozwalają na efektowne przedstawienie na ekranie. Powieść jest świetnym obrazem społeczeństwa czasów transformacji. Lektura książki może być całkiem przyjemnym sposobem na spędzenie wolnego czasu, a przyciężki język nie męczy zbyt mocno. Czerwony Kapitan to porządna, wakacyjna powieść. Szkoda bo mógł być czymś znacznie lepszym.