Finał szóstej serii Czystej krwi pozostawił widzów z zarysem nowych wątków i dosyć średnim cliffhangerem, który i tak stanowił miłą odskocznię od wiejącego nudą sezonu. Jego kontynuacja rozpoczyna dynamiczną walkę o widza, który ostatkiem sił śledzi losy mieszkańców Bon Temps. Robi to w sposób, za jakim wszyscy tęskniliśmy – posługując się krwią, kłami i ostrymi kołkami.

Podług wszelkich tradycji akcja siódmej odsłony Czystej krwi zaczyna się w tym samym momencie, w którym kilka miesięcy temu porzuciliśmy obywateli parnej Luizjany. Górnolotny plan burmistrza Merlotta i Billa Comptona w jednej chwili został zdegradowany do jedynie pięknej wizji przyszłości. Ogromnym plusem pierwszych minut premierowego odcinka jest dynamizm. Chaos i zdezorientowanie, jakie wywołały zarażone wampiry, świetnie ukazuje zbliżone ujęcie na przerażoną postać Sookie, która znajduje się w samym epicentrum horroru. Kamera jednak nie pozostaje przy niej na długo, gdyż za bohaterką rozpętuje się prawdziwe piekło. Wszechobecne krzyki zmieszane z krwią napędzane są dodatkowo nadprzyrodzoną szybkością wampirów. Wszystko to sprawia, iż poziom zdezorientowania widza jest równy temu, który przeżywają sami bohaterowie. Kiedy tajemniczy gwizd odwołuje hordę krwiożerczych "zombie", nastaje czas na liczenie strat i opłakiwanie zmarłych. Czy to w celu zwykłego zszokowania odbiorców, czy może w desperackiej próbie zwiększenia oglądalności, twórcy nie krępują się – zabijają wielu statystów, porywają istotne postacie, a Tarę Thornton wysyłają na spotkanie Prawdziwej Śmierci. Antyfani irytującej Murzynki zapewne modlą się o pozostanie na stałe przy takim planie gry, szczególnie iż w świecie Czystej krwi powrót zmarłych jest opcjonalny, a śmierć Tary nie została należycie zaakcentowana. Pożegnanie jednej z głównych postaci odbywa się przeważnie w bardziej patetycznych okolicznościach.

[video-browser playlist="619539" suggest=""]

Wszak fatalną formą uśmiercenia może pochwalić się sam Eric Northman. Z tego też względu większość widzów podąża tokiem myślenia Pam, która gorliwie szuka miejsca pobytu swojego stwórcy. Śledzimy stukot jej obcasów aż do Maroka. Sceny lokujące się poza spływającymi posoką granicami Ameryki ukazują uniwersalność problemu z zarażoną krwią. Sprzedawanie jej prosto z ciepłych żył ludzkich stało się nagminne. Według złowróżbnych słów jednej z mieszkanek Marrakeszu, w Afryce Północnej jedynie dzieci mają w sobie prawdziwie czystą krew.

Zamykanie starych wątków rozpoczyna się już teraz. Na własnej skórze doświadcza tego Andy, który w końcu jawnie opowiada się po konkretnej stronie oporu. Zaistniała sytuacja ma zapewne pozwolić Billowi i Jessice zminimalizować straty, jakie wyrządzili rodzinie Bellefleurów. Społecznego ostracyzmu po raz kolejny doświadcza panna Stackhouse. Wszystkie gromy nienawiści i bezsilności kierują się na nią, a jej zdolności telepatyczne tylko pogłębiają problem. Nawet związek z Alcide'em przestaje być już usłany różami. Czyżby zadośćuczynkowa misja Billa miała na nowo popchnąć wróżkę w jego ramiona?

Pierwsze minuty przepełnione grozą stonowane są dosyć płaczliwymi scenami dialogowymi. Przegadane sekwencje okazjonalnie przetykane są ujęciami iście apokaliptycznymi. Pełne napięcia przeszukiwanie opuszczonej remizy czy mroczny powrót do dawno nieuczęszczanej Fangtasii to jaśniejsze punkty premierowego odcinka. Scenarzyści zrobili, co mogli, aby na nowo przekonać do siebie widownię. Premiera obiecuje kilka zacnych wątków. Należy również trzymać kciuki, aby siódmy sezon został utrzymany w – obiecanym w materiałach promocyjnych – klimacie postapokaliptycznym. Odcinek dosyć dobrze prezentuje się na tle dziesięciu go poprzedzających i jakkolwiek by na to nie patrzeć, zapowiada definitywny początek końca.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj