Mnisi byli z nami od zawsze – prowadzili ludzkość jak za rączkę, oglądając jednak z oddalenia jej powolną drogę ku współczesności. Dobrotliwie i łagodnie patrzyli, jak radzimy sobie coraz lepiej, ale nigdy nie interweniowali niepotrzebnie. Niczym troskliwi rodzice pilnowali jednak zawsze, abyśmy nie zbłądzili. Brzmi to wszystko całkiem ładnie, gdyby nie fakt, iż to absolutna bujda. Ci wyjątkowo nieurodziwi kosmici wmawiają nam, że byli na Ziemi od zarania dziejów, a tak naprawdę minęło pół roku ich rządów, o czym większość ludzi zdaje się nie pamiętać. Na szczęście wyjątkiem jest Bill, która ubrana niczym osoba w żałobie błąka się po ulicach widząc, jak ludzie niepomni przeszłości święcie wierzą, iż Mnisi są zbawcami i jedyną Prawdą. Tylko gdzie jest Doktor? Doktor siedzi sobie w ładnym pomieszczeniu i produkuje propagandowe pochwały Mnichów, których słuchanie zresztą może powodować mdłości. Bill nie pozostaje nic innego, jak wyobrażanie sobie, że rozmawia ze zmarłą matką, co jest może i osobliwe, lecz w pełni zrozumiałe. I w tym momencie wkracza Nardole, tłumacząc, jak to trzeba nawrócić Doktora i powstrzymać Mnichów. Do tego momentu odcinek ósmy sezonu, The Lie of the Land naprawdę intryguje, a wszystkie późniejsze wydarzenia, które zaserwował widzom scenarzysta Toby Whithouse mogą przyprawić może nie o zawał, ale na pewno o szybsze bicie serca. Scena, w trakcie której Doktor zarzeka się, że naprawdę współpracuje z Mnichami to oczywiście jedna wielka podpucha, ale i tak nie trudno dać się złapać – tak jak Bill, z niedowierzaniem patrząca, jak jej przyjaciel kolaboruje z wrogiem. Cały odcinek jest zresztą opowiedziany z jej perspektywy, co jest naprawdę dobrym zabiegiem, ponieważ ma się wrażenie, iż ogląda się jakąś historię z zamierzchłych czasów. A potem Bill strzela do Doktora. Przyznaję, zrobiłam wielkie oczy, ponieważ samo w sobie oglądanie, jak towarzyszka Doktora tak go krzywdzi, wywołuje głównie dogłębne zdumienie. Oczywiście wiadomo, że gdzieś musi być haczyk, ale takie granie na emocjach widzów niekoniecznie musi się podobać. Jednak to w dalszym ciągu pokaz świetnej gry aktorskiej, zarówno Pearl Mackie jak i Peter Capaldi. Jest dramatycznie, Doktor odgrywa scenę bez sensu – przecież Bill nie wie, czym jest regeneracja, prawda? – a my się zastanawiamy, co właściwie dzieje się na ekranie. Pokazanie regeneracji ewidentnie było skierowane do widzów, a nie Bill. Tak samo tanim chwytem jest pożegnanie się towarzyszki Doktora z nim samym w finale epizodu. Bill ewidentnie ma co najmniej doznać trwałego uszczerbku na zdrowiu, a najpewniej umrzeć, stąd dramatyczne pożegnanie ze spacyfikowanym Doktorem, ale nie dzieje się nic przesadnie strasznego. Swoją drogą, że też Nardole nie zrobił nic, aby powstrzymać Bill! Płakał i patrzał. Dobrze, że w tym odcinku Doctor Who pojawia się jeszcze Missy, ponieważ oglądanie bohaterki Michelle Gomez to zawsze ogromna przyjemność. Nareszcie widzom dane jest podejrzenie, jak też ona mieszka – mamy fortepian i ogromne pomieszczenie, a także samą Missy, ewidentnie znudzoną, ale także zdającą się żałować popełnionych czynów. Ciekawe, ile w tym wszystkim szczerości. Mnisi odeszli bez słowa, bez słowa zostali pewnie także widzowie. Nie wiemy, skąd ci kosmici się wzięli, kim właściwie byli, ani czego konkretnie chcieli, poza udawaniem, że dbają o ludzkość. Epizod The Lie of the Land można uznać za lekko rozczarowujący koniec trzyodcinkowej historii, chociaż z drugiej strony dostarczył emocji jak mało kiedy. Doktor zawsze kłamie – nie wolno zapominać nigdy o tej zasadzie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj