Za nami kolejny sezon jednego z najbardziej rozpoznawalnych brytyjskich seriali. Był powiewem zmian nie tylko pod producenta, ale i głównego castingu. Czy końcowy efekt zadowoli wiernych fanów Doktora? Co więcej, czy przysporzy mu nowych?
Nie ma co ukrywać, nowego Doktora ogląda się z niekłamaną przyjemnością. I to nie dlatego, że serial z nietuzinkowym kosmitą powrócił do ramówki, ale przede wszystkim dla jego przygód. Bo
Doctor Who to przede wszystkim kosmiczna przygoda, w każdym tego słowa znaczeniu. Podróże w czasie i przestrzeni, walka dobra ze złem, konfrontacja przyszłości z przeszłością i przeszłości z przyszłością.
Doktor Who to także triumf człowieczeństwa nad zawiścią, pragnieniem władzy i dążenia do korzyści własnych. To nic, że główny bohater człowiekiem nie jest. Poprzez niebanalny humor i kpiny z bolączek współczesnego świata fabuła zawsze opiera się o moralny kompas Doktora. I tym razem serial nie rozczarowuje.
To, co wyszło, to przede wszystkim kreacja trzynastej Doktor. Nie można zaprzeczyć, że
Jodie Whittaker dokonała małego, aktorskiego cudu i doskonale sprawdza się na ekranie jako tytułowy Doktor. Jej interpretacja postaci znacząco różni się od tej, którą przez lata prezentował Peter Capaldi. Whittaker odcina się od cynicznego, zgorzkniałego i nieco patriarchalnego Szkota i wprowadza do postaci Doktora świeżość i pewnego rodzaju młodość. Objawia się ona przez jej naiwne poszukiwanie przygód i niegasnącą ciekawość. Tym razem Doktor jest prawdziwym odkrywcą i nie zawaha się otworzyć żadnych drzwi, szczerze ciesząc się na to, co się za nimi kryje. I to jest właśnie jedna z tych cech, które przebijają się przez ten sezon: jeśli nie nie pójdziesz dalej, nie przekonasz się, co kryje dla ciebie wszechświat. Pierwsze dwa odcinki są raczej rozbudowanym preludium to tego, jaką twarz będzie nosić nowy Doktor. Kolejne utwierdzają w przekonaniu, że Whittaker bliżej do Tennanta, niż jej bezpośredniego poprzednika. Jej Doktor jest nieco chaotyczny i ekscentryczny, posiada wiedzę, której jednak nie narzuca, ale pozwala sobie i swoim kompanom ją na nowo odkryć.
Nie bez znaczenia mowa tutaj o kompanach Doktora, których w tym sezonie jest nad wyraz sporo. Yasmin, Ryan, Graham - ta trójka pojawia się przypadkowo tuż po regeneracji Doktora i zostaje z nim na cały pierwszy sezon. Szybko też podbijają jej serce i Doktor wielokrotnie szuka właściwego terminu, by ich określić: Grupa? Team TARDIS? Rodzinka? Słowa rodzina pojawia się kilkukrotnie, zwłaszcza że Doktor z wcześniejszych sezonów nie do końca był wielkim fanem takiego określenia wobec swoich kompanów. I tu jest właśnie kolejna cecha, którą pojawia się wraz z kobiecym Doktorem - przełamuje się te bariery, które do tej pory były dość pomijane. Odcina się od starej idei o Doktorze, a jednocześnie nawiązuje swoimi pomysłami do wizji Doktora z czasów Ecclestona czy właśnie Tennanta. Co więcej, trzynasta Doktor posiada w sobie pewną kobiecą łagodność, a jednocześnie zaradność i kreatywność typową dla tego Władcy (a może raczej Władczyni) Czasu. Nie ma tutaj damy w opresji - ani pod względem samej głównej postaci, ani za sprawą jej kompanów. Ich role mieszają się i każdy ma czynny udział w rozwikłaniu zagadek czy ratowaniu Ziemi, a nawet wszechświata.
Nie do końca wybrzmiały tutaj jednak wewnętrzne transformacje bohaterów. O ile początkowe odcinki były bardzo korzystne dla Yasmin, to końcówka sezonu bardzo ją zaniedbała i zrzuciła na dalszy plan bez większego pola do popisu. Nie wykorzystano jej potencjału, tym bardziej, że wielokrotnie wychodziła poza zwykłego pomagiera Doktora . Z drugiej strony mamy Grahama i Ryana, którzy przez cały sezon próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości i pracują nad ich własną rodzinną relacją. Ostatecznie definiują się wzajemnie jako dziadek i wnuk, odkładając na bok brak więzi krwi i nieobecność Grace, która przecież była ich łącznikiem. Z kolei wydaje się, że to właśnie Graham miał największą podróż w głąb siebie samego i swojego światopoglądu. Strata Grace i żałoba, która mu towarzyszyła, nie stłumiła jednak jego ludzkich odruchów i nie dał porwać się czystej zemście na Tzim-Sha. I jak bardzo wydaje się to być ckliwe, to jednak idealnie pasuje do całego ducha serialu.
To, co jednak wzbudza największą konsternację w tym sezonie, jest autonomiczność jego odcinków. Oczywiście mamy do czynienia z Whoniwersum, doskonale znamy zasady i reguły nim rządzące. Znamy historię Doktora i jego/jej przygody. Tym razem jednak cała ta wiedza nie jest potrzebna, bo już pierwsze dwa odcinki w pełni wystarczają by poznać podstawy rządzące tym serialem, które są skierowane zwłaszcza dla nowych widzów. Kolejne odcinki to pojedyncze przygody, które niekoniecznie muszą się nawet ze sobą łączyć. Oczywiście, ponownie mamy kompozycję klamrową, w której pierwszy odcinek jest bezpośrednio powiązany z finałem sezonu. Jednak cała reszta pomiędzy nimi jest prostym wypełnieniem, które nie ma większego związku pomiędzy tymi dwoma odcinkami klamry. Środkowe odcinki są bardzo w stylu nowego Showrunnera - Chrisa Chibnalla, którego można kojarzyć chociażby z Broadchurch. I daje się odczuć, że Whittaker pracowała już kiedyś z tym producentem. Nie można w ogóle porównywać tych dwóch produkcji ze sobą, ale oglądając niektóre sceny z Doktorem, miałam wrażenie, że już kiedyś widziałam Whittaker w podobnej aranżacji. Są to detale, a raczej krótkie refleksje, niż właściwie zamierzony element serialu. Niemniej jednak dla widza obu produkcji, uda się wyłapać znajome elementy. Co więcej, nowy sezon jest stosunkowo mroczny, mimo że zapowiadano, że będzie kierował się raczej w stronę familijną. Z pewnością na uwagę zasługują odcinki
Pająki czy
Łowcy Czarownic, w których dość mroczna atmosfera utrzymuje się przez większą część epizodów. Są one na skraju thrillera z lekką domieszką typowego, brytyjskiego humoru.
Jedenasty sezon stoi również pod znakiem odcinków ważnych społecznie. Co więcej, porusza on tematy nie tylko istotne dla brytyjskiej kultury, ale sięga do nieco bardziej odległych zakątków świata. Trzeci odcinek serii, zatytułowany Rosa przybliża postać Rosy Parks, amerykańskiej działaczki na rzecz walki z segregacją rasową w Stanach Zjednoczonych. Jest jednym z najmocniejszych emocjonalnie odcinków, a jednocześnie bardzo pouczający dla Europejczyków. Z kolei odcinek
Demony w Penżabie dotyczą podziału Indii z 1947 roku, w wyniku którego zginęło miliony ludzi, a jeszcze więcej zostało zmuszonych do przesiedleń. W swoim stylu Doktor, bierze udział w tak ważnych wydarzeniach, jednocześnie podkreślając ich wagę w historii całego świata. Te dwa odcinki ogląda się doskonale, właściwie jako filmy krótkometrażowe, niezależnie od całego konceptu serialu.
Reszta odcinków jest swoistego rodzaju mieszanką pomiędzy tym, co baśniowe czy zaawansowane technologicznie, a tym co tak bardzo bliskie ludzkiemu sercu. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest trochę za bardzo ludzko, a za mało fikcyjnie. Serial dużo prawi o miłości, lojalności i poczuciu straty tych, których się kocha. Wydaje się, że prawie każdy odcinek oprócz warstwy typowo rozrywkowej posiada kolejną, skupioną na tym co to znaczy być dobrym i odpowiedzialnym mieszkańcem wszechświata. Oczywiście nie wszystkie odcinki stoją na równym poziomie. Najsłabszy epizod sezonu, Dylemat Tsurangi, jest dobrym kawałkiem sci-fi, daje nawet prztyczka w nos genderowej projekcji świata, ale jest najmniej angażujący dla widzów. Z kolei finał sezonu, mimo że bardzo naładowany heroiczną walką o przetrwanie Ziemi, to jednak trochę rozczarowuje. Zwłaszcza, że tak proste rozwiązanie, jak pokonanie Tzim-Sha postrzałem w nogę. Jest to ono po prostu absurdalne i pozostawia widza z poczuciem niedowierzania, że to właśnie jest koniec. To poczucie absurdu pojawia się kilkukrotnie, a mój osobisty szczyt osiąga w momencie, kiedy potężny Solitract przyjmuje postać… żaby. Ale właśnie za to uwielbia się ten serial.
Każda nowa reinkarnacja Doktora jest dobrym momentem, by wkroczyć w uniwersum Doktora Who. Nic więc dziwnego, że 11. sezon jest jeszcze lepszym punktem niż dotychczas. Whittaker jako Doktor przyciąga do siebie przede wszystkim kobiecą część widowni, która do tej pory stroniła od tego specyficznego serialu. Z drugiej jednak strony to właśnie kobiecość Doktora była kilkukrotnie podkreślana i to nie do końca w takim kontekście, jak zwyczajowo przyjęło się w telewizji. Trzynasta Doktor wielokrotnie zauważa, że ludzie traktują ją inaczej, od kiedy jest kobietą. Wcześniej się nie zdarzało, by podważać jej kompetencje tylko dlatego, że posiada taką, a nie inną płeć. Ta samoświadomość Doktora i jej bezpośredniość pokazuje, że serial nie boi brać się za rogi z dyskryminacją i rozprawia się ze skostniałymi strukturami społecznymi. Robi to w swoim niepowtarzalnym stylu, który albo się kocha, albo się go nie rozumie.
Jedenasty sezon jest stoi pod znakiem zmian i chyba warto pokusić się o stwierdzenie, że są one dobre. Oczywiście, aby w pełni zaakceptować Whittaker jako Doktora, trzeba przeżyć z nią nie jedną przygodę. Ma się wrażenie, że ten sezon był jedynie wprowadzeniem do tych, które mają nastąpić potem. Już zapowiedziano, że Whittaker powróci w roli Doktora i kolejna seria z jej udziałem może być zdecydowanie lepsze niż ta, i tak dosyć dobra. Co więcej przez to, że serial skupił się na pojedynczych eskapadach Doktora i jego kompanów, odsunięto w czasie wszystkie ewentualne problemy z przeszłością Doktora, zmianą jego płci i ewentualnych kontrowersyjnych implikacji z tym związanych. Bez najmniejszych wątpliwości można powiedzieć, że trzynasty Doktor jest postacią naszych czasów. Nie chcę mówić, że kobiecym głosem w popkulturalnym dyskursie, bo jednak serial odgradza się od walki o równouprawnienie. Po prostu je pokazuje jako coś zupełnie normalnego. Dzięki temu kosmiczna podróż z Doktorem, jak zwykle dostarcza niebanalnej rozrywki, przepełnionej sarkazmem i dziwnością wszechświata. Czyli posiada wszystko to, czego wymaga prawdziwa przygoda.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h