Kiedy Scott (Will Ferrell) i Kate Johansen (Amy Poehler) zdają sobie sprawę, że na swoim koncie nie mają wystarczających środków finansowych, by wysłać córkę Alex na wymarzone studia, ulegają szalonemu pomysłowi przyjaciela hazardzisty - Franka (Jason Mantzoukas). W jego domu otwierają nielegalne kasyno dla mieszkańców swojej niewielkiej społeczności. Na początku biznes idzie całkiem sprawnie. Przynajmniej, dopóki nie dowiadują się o nim lokalne władze i mafia. Wtedy sprawa zaczyna się komplikować. Jeśli dobrze bawiliście się na obu częściach Sąsiadów czy na Mike and Dave Need Wedding Dates to The House będzie produkcją, przy której spędzicie miło czas. Może nawet będziecie rechotać jak norki. Jeśli jednak nie, to film w reżyserii Andrew Jay Cohena omijajcie szerokim łukiem. Komedia z Ferrellem w roli głównej niczym nie różni się od innych filmów z jego udziałem. A nawet jest gorszego gatunku. Komik gra w sumie to samo co zawsze tylko z mniejszym przekonaniem. Trochę przygłupiego i nadopiekuńczego ojca, który pod względem mentalny jest gdzieś w wieku przedszkolnym. Łatwo ulega emocjom. Nie myśli zbyt często nad tym, co robi. Taka realistyczna wersja Homera Simpsona. Zestaw żartów, jaki oferuje nam Ferrell też jest dość znany. Udawanie pijanego, skacowanego, zagubionego czy agresywnego widzieliśmy już w poprzednich produkcjach, w których wystąpił, jak choćby Get Hard czy Daddy's Home. Aktor ma ostatnio dość ograniczony wachlarz gestów i żarów, którymi może nas uraczyć. Do tego wszystkiego jako partnerkę dostał Amy Poehler, z którą na ekranie nie łączy go żadna chemia. Grają małżeństwo, ale robią to w tak sztuczny sposób, że z bólem się to ogląda. Honoru filmu bronią bohaterowie drugo- i trzecioplanowi. Genialnie wypada Jeremy Renner jako… Tu się zatrzymam, by nie zdradzić jednego z twistów fabuły. Pojawienie się Rennera na ekranie wprowadza kilka zabawnych scen, gdzie faktycznie się uśmiejemy. I to nie będzie śmiech wymuszony. Ciekawie też wypadają niektórzy mieszkańcy, którzy przy pierwszej napotkanej okazji dają się ponieść szaleństwu. Przestają zachowywać się jak przykładni sąsiedzi i bardzo często w brutalny sposób dają upust skrywanym przez lata frustracjom i agresji w stosunku do „przyjaciół” z ogródka obok. Największym problemem Domu Wygranych nie są nawet nietrafione dowcipy, ale brak ciekawych bohaterów, którym byśmy dopingowali. Fabuła jest poprowadzona bez jakichkolwiek emocji. Reżyser po prostu zalicza kolejne punkty w swojej opowieści. Co chwila dochodzą nowe wątki, które nawet niosą ze sobą potencjał, jednak po chwili jest on marnotrawiony przez jakiś debilny żart czy twist. Nawet w momentach, gdy naszym bohaterom coś nie wychodzi, spotyka się to raczej z obojętnością ze strony widza, a nie oczekiwanym współczuciem. To już kolejna nietrafiona komedia Cohena opowiadająca o problemach miłej, poukładanej rodziny. Mam nadzieję, że ostatnia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj