Po zapoznaniu się z oceną przedostatniego odcinka 2. sezonu Doom Patrol możecie dojść do wniosku, że jestem odrobinę zaniepokojony. Choć do podsumowania obecnej odsłony serii pozostało nam zaledwie kilkadziesiąt minut czasu ekranowego, twórcy z sobie tylko znanych przyczyn wciąż nie zdecydowali się na wrzucenie wyższego biegu tempa akcji czy rozwiązywania zagadek fabularnych. Owszem, Dad Patrol to opowieść podszyta niezwykłym ładunkiem emocjonalnym, sprawnie ustawiająca fundamenty pod konkluzje dla wątków poszczególnych postaci – jest tu strach, czysta radość z życia, nostalgia, smutek i zdrada. Z drugiej jednak strony przynajmniej część fabularnych aspektów stanie się dla widza przewidywalna, a tytułowi bohaterowie wciąż są rozrzuceni po narracyjnym labiryncie. Nie jestem pewien, czy jeden tylko odcinek wystarczy, by zaserwować nam satysfakcjonujące, spójne i zaskakujące zwieńczenie historii. Albo scenarzyści będą teraz chcieli pędzić na złamanie karku, albo nie mają dla odbiorców tylu niespodzianek, ile ci mogliby oczekiwać. Dość powiedzieć, że zasadnicza oś fabularna 2. sezonu rozwija się dokładnie tak, jak prorokowaliśmy po seansie jego pierwszych odcinków. Nieco pokrzepia fakt, że nadal mówimy tu o Doom Patrol  produkcji, której i twórcy, i bohaterowie to wariaci trzymający wiele królików w kapeluszu. Jednego właśnie przed chwilą wyciągnęli i od razu postawili na czele czarodziejskiej grupy trzymającej władzę... W trakcie seansu Dad Patrol najbardziej trafiały do mnie te wątki, w których wcześniej dostrzegałem mniejsze lub większe mankamenty – pojednującego się z córką na własną modłę Robotmana, walczącej z przytłaczającym strachem Rity czy prawdopodobnie ostatecznie przekreślającego swoją miłość Cyborga. Każdy z tych aspektów fabuły paradoksalnie posiada podobne spoiwo: odkrywanie w sobie heroicznych powinności w fundamentalnych dla życia sprawach, jakby protagonistom nigdy nie była pisana superbohaterska jatka o przetrwanie planety. Świetnie prezentują się zwłaszcza te elementy, które na pierwszy rzut oka zostały wyrwane z narracyjnego kontekstu, by przywołać tu choćby czołówkę serialu Beekeeper i Borg czy Cliffa pichcącego swojej córce naleśniki. Droga ku normalności wiedzie przez zaskakujące rejony; czasami trzeba wykonać kilka kroków wstecz i zmierzyć się z samym sobą, a dopiero później wziąć się za łby z wciąż panoszącym się w życiu bohaterów złem. Na tym tle nieco gorzej sprawdziły się kluczowe dla całego sezonu wątki Jane (czy raczej Kay) i Nilesa decydującego o losach Dorothy. O ile w pierwszym z nich twórcy zdołali przed nami zbudować nową perspektywę i zabrać nas, dosłownie i w przenośni, na samo dno Podziemia, o tyle relacja Szefa z córką jest nieustannie rozpisywana za pomocą tych samych opozycji: miłość – śmierć, dobro wspólne – egoizm, zapobieganie tragedii – ojcostwo. Przydałaby się tu choć odrobina ewolucji i odchodzenie od traktowania Candlemakera jako fabularnego wytrychu dla niemalże wszystkiego, co rozgrywa się na ekranie. 
fot. materiały prasowe
+1 więcej
Powtarza się nam do znudzenia, że Niles robił i wciąż robi wszystko, aby jego córka nie odkryła w sobie choć domieszki dorosłości – postawa ta nie jest tyle przejmująca, co najzwyczajniej w świecie odczłowieczająca. Wrzucona jednak w trybiki surrealistycznej machiny znanej pod nazwą Doom Patrol może przesłonić nam to, co w wątku Dorothy najistotniejsze. Jestem więc niemal przekonany, że przynajmniej część z widzów pierwszy okres dziewczynki i tak odbierze jako jedno z kolejnych ekranowych dziwactw. Mamy tu jednak do czynienia z symbolicznymi i dosłownymi narodzinami tak kobiecości, jak i ludzkiej dojrzałości – to triumf człowieczeństwa na przekór odrażającemu zachowaniu ojca. Nie ma żadnego przypadku w tym, że Spinner w swoich wizjach jest instruowana przez matkę; podobnie jak poszukująca pluszowego misia na dnie studni Jane, tak i ona wraca do bodajże jedynego optymistycznego wspomnienia z tragicznego dzieciństwa. Innymi słowy: twórcy chcą nas uświadomić, że konfrontacja z przeszłością jest nieunikniona, niezależnie od tego, czy nasi ojcowie nas prześladowali (Kay), czy po prostu byli nieobecni (córka Cliffa). To byłby kapitalny zabieg scenariuszowy, gdyby podzielono się nim tydzień czy 2 tygodnie temu. Aktualnie, w obliczu nadciągającego Candlemakera, niecnych knowań Szefa i Kiplinga czy rozbitych po zupełnie różnych biegunach fabularnych wątków innych bohaterów, może nie wybrzmiewać tak mocno, jak chcieliby tego twórcy.  2. sezon Doom Patrol pokazał nam niewiarygodny potencjał tkwiący w skonfliktowanej osobowości Szalonej Jane, Larry'ego odnajdującego wewnętrzny spokój, Ritę zmierzającą do końca emocjonalnej terapii przez drogę na skróty, rozbijanego na mentalne kawałeczki Cyborga czy uczącego się ojcostwa Robotmana. Zaoferowano nam też nowe spojrzenie na Szefa, który jak żaden z protagonistów musi nieustannie pojmować różnicę między dobrem a złem. Sęk w tym, że coraz mniej mówi się nam dziś o bohaterach jako drużynie.Wiele wskazuje na to, że ta grupowa perspektywa, podobnie jak w poprzedniej odsłonie serii powróci dopiero w finałowym odcinku. Na razie trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, czy odbywa się to z korzyścią dla widza; nie jest też wykluczone, że 2. sezon wędruje w stronę cliffhangerów, które zostaną objaśnione dopiero w kolejnych etapach opowieści. Jakże przewrotne staje się jednak to, że w przededniu podsumowania widz wpada w pułapkę fabularnej niewiedzy, powoli zdając sobie sprawę, że więcej do powiedzenia na temat centralnej osi narracji ma dziś niepozorny królik Bunberry... Zalecam sporą dawkę galaretki Uma i cierpliwość przed piątkiem; to może być najdziwniejszy koniec świata, jaki wszyscy zobaczymy. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj