Bardzo trudno jest nakreślić pobieżnie, o czym właściwie opowiada ta książka, gdyż zakończenie jest przewrotne i stawia w zasadzie wszystko na głowie. Na pierwszy rzut oka czytelnik zapoznaje się z perypetiami nauczyciela matematyki, który ugania się za poznanymi kobietami, tak do siebie podobnymi, że aż nierzeczywistymi. W wolnych chwilach zaś filozofuje, szuka sensu życia i sporadycznie stara się udowodnić, że czas nie istnieje. Bohater jest mizoginem i szowinistą, niezbyt też kryje się ze swoimi przekonaniami, wybierając wśród kochanek te o określonym rozmiarze biustu i odpowiednich proporcjach ciała. Autor książki miesza w kotle wydarzeń – czasem więc bohater, Anzelm, budzi się w łóżku u boku jednej, czasem u boku drugiej partnerki, co skłania go do refleksji nad czasem i nad jego znaczeniem. Pomysł ten jest dość pretensjonalny i założę się, że wiele kobiet nie przetrwa kilku pierwszych rozdziałów. Szkoda, bo zakończenie wyjaśnia wiele. Ze swojej strony muszę przyznać uczciwie, że nigdy tak długo nie czytałam tak krótkiej książki. Warstwa filozoficzna jest pomieszana i chaotyczna. Czasem przebija się z niej jakiś pojedynczy błysk, ale w trakcie czytania nasuwały mi się skojarzenia ze Śmiercią w starych dekoracjach Tadeusza Różewicza, której bohaterem jest podróżujący do Rzymu everyman. W czasie kolejnych etapów drogi czytelnik obserwuje powolny rozkład świadomości i pamięci bohatera. Opowiada on drobiazgowo o locie samolotem, aby nagle przejść do głębokich, filozoficznych przemyśleń, by za moment znów zająć się prozą życia. Pamięć bohatera jest poszatkowana, wiedza chaotyczna, jakby Różewicz w 1969 roku przeczuł epokę internetu. Podobnie pokazany został bohater Dowód ontologiczny. Jest to przeciętny mężczyzna w dość młodym wieku, którego świadomość jest fragmentaryczna, a pamięć zawodna. W książce jest zatem masa nawiązań, bohater rozmyśla między innymi o Camus, Locatellim, rycerzach Okrągłego Stołu, Gombrowiczu, Mojżeszu i Wirginii Woolf. To typowy przedstawiciel współczesnej inteligencji, czytelnik zagląda mu niejako do głowy i przechodzi przez jego strumień świadomości, nie wchodząc głębiej właściwie w żadne zagadnienie. Przypomina to bardzo wiedzę współczesnego człowieka, która jest pobieżna, płytka i poszatkowana. Można ją też porównać do żeglowania po internecie, kiedy to przeskakuje się od jednego hasła do drugiego, bezrefleksyjne przyswaja się wiele nieużytecznych informacji, a wszystko to tworzy w naszych głowach malownicze, acz bezsensowne skojarzenia. Najciekawszy wydał mi się w tej powieści zabieg wprowadzenia krótkich dialogów między zmysłami Anzelma, czyli między Wzrokiem, Węchem, Dotykiem i Słuchem, które razem, jak chór z parodii greckiej tragedii, komentują wydarzenia. To wyeksponowanie, ale i oddzielenie zmysłów od ich właściciela to wskazówka podpowiadająca nam zakończenie powieści, które, choć pozostawia czytelnikowi cztery warianty do wyboru, zasadza się na tym samym filozoficznym pytaniu – kim właściwie jest człowiek i jaki świat tworzy wokół siebie. Co jest realne, a co realne być nie może? Czy wszystkie perypetie Anzelma to prawda, czy też są one wytworem jego marzeń?
Źródło: Novae Res
Kolejne wydarzenia odstają od realności, kobiety wydają się zbyt idealne, w dodatku każda z nich cały czas zachwala inteligencję i poczucie humoru bohatera, nawet Alzelm w pewnej chwili zastanawia się, jak to jest możliwe, że jego życie przypomina spełnienie męskich, seksualnych pragnień. A może jest jeszcze inaczej – może wszystko to jest produktem wyobraźni jakiegoś chorego, szalonego Boga, który ma nie tylko władzę nad pojedynczym człowiekiem, nad jego losem, ale i nad czasem, przestawiając wydarzenia niczym klocki w grze, której zasady są poza możliwościami poznawczymi człowieka. Muszę przyznać, że mnie jako kobiecie bardzo ciężko było interpretować znaczenie książki. Autor wykreował męski świat idealny, doprowadził mnie do wściekłości, książkę kolejno porzucałam, by do niej znów wrócić z ciekawości, czy autor wyjdzie wreszcie zza pleców narratora, mrugnie do mnie okiem, zdystansuje się do swego bohatera, którego właściwie trudno traktować na poważnie. Owszem, bywa dowcipny, sprawnie bawi się wieloznacznością języka, ale jego wewnętrzne rozważania mają najczęściej z filozofią tyle wspólnego co chińska potrawka z chihuahua z psem przewodnikiem. Składniki niby te same, ale to nie to. Imię Anzelm to oczywiście nawiązanie do tytułowego dowodu ontologicznego. Anzelm z Canterbury, który żył na przełomie XI i XII wieku, dowodził istnienia Boga za pomocą logiki i intelektualnych rozważań. Jego rozumowanie jest tyleż skomplikowane do wytłumaczenia, co naprawdę olśniewające w swej prostocie. Anzelm nie odwołuje się w nim do analiz filozoficznych ani też teologicznych. Dowodzi on istnienia Boga za pomocą rozumu. Nawiązania do tytułowego bohatera są aż nadto widoczne. Anzelm jest matematykiem, postrzega życie za pomocą racjonalnych kategorii. Jednocześnie jednak, aby udowodnić istnienie istoty wyższej, czy też, jak chciałby Anzelm z Canterbury – "czegoś, ponad co nic większego nie może być pomyślane", stara się wyszukiwać logiczne mechanizmy, które kierują jego własnym życiem. Można powiedzieć, że Anzelm jest poszukiwaczem schematów i logiki. Byłabym skłonna zachwycić się tą książką, gdyby nie uczynienie w niej podmiotem człowieka (w domyśle: mężczyzny) i uczynienie kobiet zaledwie rekwizytami przestawianymi przez narratora z kąta w kąt, czy też raczej z jednego łóżka do drugiego. Ocena na 10 należy się autorowi za temat książki, za igranie ze znaczeniami, słowami i za dużą plastyczność języka. Ocena na 2 należy się zaś za przedstawienie kobiet. Finałowa 6 zaś to średnia z obu ocen. Zakończenie powieści zostawia czytelnika z zasadniczym pytaniem – nagle na drugi plan schodzi to, o czym myśli Anzelm. Najważniejsze staje się bowiem – czyim wytworem myśli jest Anzelm.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj