Nietypowe dla standardów uniwersum i Dragon Ball Super było przyjęcie poetyki słodko-gorzkiego zwycięstwa. Zwycięstwa, a może jednak porażki bohaterów skoro Zamasu - poprzez wytapetowanie nieba swoją podobizną - zmusił Trunksa do anihilacji świata. Pomysł ten potrafił zaskoczyć, nawet jeśli całość nie miała silnego ładunku emocjonalnego - elektryzująco wypadł tylko krótki moment mrocznej energii siejącej spustoszenie. Zanim zdążył on w pełni wybrzmieć, serial szybko skontrował go bowiem przywołaniem Króla Wszystkiego. To z jednej strony łatwa ucieczka od problemu, z drugiej zaś cwane skorzystanie z kluczowego detalu, który w tym momencie mógł być przez widza zapomniany. Konsekwencje takiej akcji, choć jak się okazało krótkotrwałe, były jednak efektem nieszablonowym. Całkiem wesołe, acz nastręczające pewnych wątpliwości, było jeszcze zestawienie ze sobą dwóch Króli Wszystkiego, a znaczenie dla przyszłych epizodów może mieć także ujawnienie ojca Whisa. To z czym lekko pofolgował sobie tym razem Dragon Ball Super, to wewnętrzna logika podróży w czasie. Nie potknięto się o rażące sprzeczności, ale pojawiły się frapujące pytania: Czy każde unicestwienie boga – jakiego dokonał np. Beerus - skutkuje wygenerowaniem pierścienia czasu? Czy w takim razie istnieje rzeczywistość, w której Zamasu wygrał finałowe starcie? Czy Trunks od zawsze mógł przenosić się do dowolnego punktu na swojej linii czasu, czy to jednak Whis odtwarza teraz dla bohaterów jeden konkretny tunel czasoprzestrzenny, którym mogą się udać? Skoro zaś Trunks i Mai funkcjonować muszą jako duble, to czy będą mogli bezproblemowo i bez karkołomnych wyjaśnień wejść w interakcje ze swoimi znajomymi i rodziną? Czy nie lepiej było im w takim razie pozostać na „naszej” Ziemi?
źródło: materiały prasowe
Umysłową gimnastykę powyższych zagwozdek szybko udało się jednak przekuć w uczuciową kropkę nad i. Sercem epizodu okazało się bowiem wzruszające pożegnanie Trunksa - świetnie odegrane i wykorzystujące piękny, melancholijny wręcz podkład muzyczny. Kiedy Vegeta odprawiał syna osobliwym ciosem, w górę szedł kącik ust. Kiedy zaś Gohan żegnał się z nim gestem zaciśniętej pięści, to nie tylko Trunksowi łezka kręciła się w oku. To są właśnie intymne pierwiastki Dragon Balla, jaki rósł i rezonował w nas za czasów dzieciństwa, tudzież dorastania. Sam ten sentyment wystarczy, aby ze spokojnym zaciekawieniem wyczekiwać kolejnych historii Dragon Ball Super. Saga Blacka była najlepszym póki co rozdziałem serialu - dalekim od ideału, choćby dlatego, że nie do końca wyważono proporcje ekspozycji i finału. Taki poziom wystarczy jednak, aby szczerze cieszyć się seansem, a może na owych fundamentach uda się jeszcze zbudować dalszy progres.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj