Już na wstępie, jeszcze przed pierwszym opowiadaniem, widzimy wizytówkę Jakuba – popkulturowe nawiązania. A dokładniej – pierwsze z nich (nie licząc okładki) pojawia się już w dedykacji (Lambertowi, za to, że jest moim Deanem). A kiedy przerzucimy stronę z tą notką… zaczyna się rock’n’roll!
Kiedyś tachał ze sobą także gitarowy piecyk – nie miał daleko, bo ledwie z pierwszego piętra, kabel spuszczał balkonem – aż do dnia, gdy Alojzy Meller, emerytowany górnik z naprzeciwka, nie wytrzymał jazgotu i strzelił do urządzenia ze sztucera. W rewanżu rockman włamał się w nocy na jego balkon i nasikał mu w bławatki. Tak właśnie zaczęła się ich piękna, długoletnia przyjaźń.
W opowiadaniu „Thunderstruck” poznajemy trzech głównych bohaterów książki. Pierwszy to Rychu Zwierzchowski – rockman, który czasy zarówno czynnego koncertowania, jak i młodości ma od dawna za sobą, a obecnie zajmuje się graniem na streecie i irytowaniem sąsiadów. Jedną z nielicznych osób znoszącą jego ciężki charakter jest Ślązak Alojz. Ale w świecie mieszkających na Osiedlu Tysiąclecia mężczyzn pewnego dnia zaczynają się dziać dziwne rzeczy… a także pojawia się młody chłopak, Benjamin Benford junior, który zawsze marzył o tym, by być lokajem superbohatera.
A właśnie, bo thunder naprawdę struck. Czy dokładniej – Zwierzchowski obrywa piorunem. I zyskuje supermoce. Jak się potem okazuje, nie on jeden – świat zaludnia się superbohaterami. Ekumen czy Zawisza Czarny to tylko niektórzy z nich. Pojawiają się też „ci źli”, a na wszystkich Ćwiek ma naprawdę zakręcone pomysły.
„Dreszcz” to dziwna mieszanka. Najwięcej w nim rocka – w nawiązaniach, cytatach i tytułach opowiadań słychać AC/DC czy Guns N’ Roses. Tak właśnie – słychać. Bo teksty napisane są w taki sposób, że jeśli ktoś zna wspominane utwory, to automatycznie pojawiają się one, dudniąc, gdzieś w głowie czytelnika. Osoby nieobcujące na co dzień z rockiem zachęcam do zapoznania się ze szlagierami, wsłuchania się w nie kilka razy i – dopiero wtedy – ponowną lekturę. „Dreszcz” zupełnie inaczej brzmi, kiedy przywołuje wspomnienia, samo odpalenie utworów z płyty w tle tego nie zastąpi. Rock’n’roll w „Dreszczu” to oczywiście nie tylko cytaty – to styl życia bohatera. Rychu całym sobą wypełnia rockowy etos . Nie jest to sympatyczny typ, ale nie sposób odmówić mu autentyczności. Gdzieś na świecie, może blisko nas, są właśnie tacy ludzie, którzy wchodząc do knajpy, przełączają tracklistę na dzieła dinozaurów rocka, a grając na ulicy i śpiewając zniszczonym głosem poruszają nutki dzikości w sercach przechodniów. Można powiedzieć, że rock wręcz wyszedł z tej książki – opisany w zbiorze zespół El Voltage powstał naprawdę i nagrał już pierwszy singiel, „Bo ma być głośno (kiedy Angus gra!)”.
Kolejnym elementem Ćwiekowego miksu jest oczywiście komiks – zwariowani superherosi i konwencja, której Rychu, mimo tego, że właśnie zaczął władać elektrycznością, nie zna. Kojarzy ją jego sidekick z przypadku – Alojz, i oczywiście żyje nią młody Benjamin – młody lokaj, który zawsze chciał być Alfredem, więc zrobi wszystko, by przepitego starca zmienić w swojego Batmana.
Ostatnim, mocno rzucającym się w oczy kawałkiem tej układanki, jest polskość. Akcja opowiadań rozgrywa się w Katowicach i w Krakowie. W fabułę wplecione zostają kawałki polskiej rzeczywistości, gdzie w czarnym humorze raz przeważa nuta humorystyczna, a kiedy indziej – czarna. Alojz to Ślązak, mówi gwarą, jego linie dialogowe wymagają pewnego wysiłku – czasem trzeba domyślać się z kontekstu, co właściwie miał na myśli stary górnik, kiedy indziej znów czytelnik zachwyca się, jak dobrze może brzmieć dana wypowiedź, kiedy przefiltruje się ją przez ten element autentyzmu. Jakub Ćwiek pokazuje kawałek Śląska, z jego codziennymi problemami, charakterystycznym rysem. Momentami „Dreszcz” – bardziej niż „Kłamcę” i „Chłopców” – przypomina „Ciemność płonie”: staje się refleksyjny, przygnębiający. Opis konfrontacji z niedoszłym gwałcicielem doprowadził mnie do łez.
Taki właśnie jest „Dreszcz” – inny. Absolutnie nie gorszy, ale na pewno nie tak łatwy w odbiorze jak „Kłamca”. Widać, że jego autor rozwinął się od czasu swojego debiutu – przekroczył trzydziestkę, inaczej patrzy na życie. Obok lekkiego humoru i wygłupów w jego prozie znalazło się miejsce na dorosłość. W dodatku Ćwiek perfekcyjnie oddaje nastrój rzeczy nieoczywistych dla każdego – czyli życia rockiem oraz komiksów, wciąż będących w Polsce niszą. Ćwiek rozwinął się także warsztatowo, z książki na książkę jest coraz lepszy, tak, że trudno rozpoznać w nim debiutanta z 2005 roku, któremu zarzucano płaski język. Każdy z bohaterów Ćwieka mówi i myśli inaczej, słowa odzwierciedlają jego pochodzenie i charakter. A zróżnicowanie to jest przecież ogromne – policjanci, studenci z bogatych domów, pracownicy nowobogackich klubów, zabijaki z katowickiego osiedla… Stary Ślązak i młody Brytyjczyk.
A do samej treści dochodzi jeszcze piękna oprawa. Jakub Ćwiek ma wyjątkowe szczęście do grafików. Jestem fanką ostrych prac Roberta Adlera, szalonej wizji Dawida Pochopienia czy słodkich obrazków Karoliny Burdy; w „Dreszczu” pracowało z pisarzem aż dwóch świetnych ilustratorów. Na okładce znajduje się Rychu w wizji Piotra Cieślińskiego, którego okładki „Kłamcy” już chyba zawsze będą kojarzyły się z twórczością Ćwieka, zaś ilustracje do tekstu wykonał Iwo Strzelecki – i, choć to trudne, są one jeszcze lepsze niż okładka. Dzięki temu „Dreszcz” to nie tylko kawał solidnej, soczystej literackiej rozrywki, to także ozdoba domowej biblioteczki. A to może nie jest w literaturze najważniejsze, ale bez wątpienia – miłe.
[image-browser playlist="592750" suggest=""]Autor: Jakub Ćwiek
Tytuł: Dreszcz
Wydawca: Fabryka Słów
Okładka: Piotr Cieśliński
Ilustracje: Iwo Strzelecki
Oprawa: miękka
Liczba stron: 286
Wymiary: 12.5 x 19.5 cm
EAN: 9788375748468
Data wydania: 20 marca 2013