Dygot jest kolejnym etapem ewolucji i powolnego odchodzenia od wyraźnych motywów fantastycznych (obecnych choćby w opowiadaniach) w kierunku ich subtelniejszych, lecz wciąż obecnych wariacji. Mamy więc w powieści do czynienia z czymś w rodzaju sagi rodzinnej, obejmującej trzy pokolenia dwóch familii, biorącej początek tuż przed wybuchem II wojny światowej, a kończącej się u progu XXI wieku. Małecki pokazuje ich życie, pracę, przemijanie, codzienne trudy, rozrywki, wady, nałogi, kierujące nimi namiętności, lęki, uprzedzenia, małe decyzje mające wielkie konsekwencje, podczas gdy Historia przemyka gdzieś obok. Jednocześnie jednak rzeczywistość poddaje się działaniu sił, które wymykają się zdroworozsądkowym osądom, a zarazem bezpośrednio wpływają na życie rodzin, naznaczając je w sposób bardzo wyraźny. Zapoczątkowane swoistym „grzechem pierworodnym” wobec Frau Eberl, nieślubne potomstwo fatum i przypadku, z czasem przyjmują kształt tytułowego dygotu – rodzaju egzystencjalnego niepokoju dotykającego ciało i duszę, istniejącego gdzieś na granicy pomiędzy świadomością a zbiegiem okoliczności, karmiącego się niepewnością, żalem, drobnymi wyborami, których efekty bywają ostateczne, oraz narastającym przekonaniem o nieistotności w oczach świata, byciu ledwie kroplą w rzece, od której nic nie zależy. Życie bohaterów przypomina zdjęcie źle przycięte w ramie: niby wszystko jest w porządku, niby nie widać specjalnej różnicy, a jednak każdy rzut oka pozwala dostrzec niewielką pustą przestrzeń niepozwalającą na pełną harmonię.
Źródło: SQN
O Dygocie często mówi się, że pokazuje piękno i okrucieństwo polskiej prowincji. Choć początkowo byłem wobec tego sloganu sceptyczny, po lekturze dochodzę do wniosku, że jest on całkiem trafny. Oczywiście najmocniej rzuca się w oczy motyw Wiktora, jego albinizmu i reakcji otoczenia: Małecki pokazuje tutaj niszczącą siłę zabobonu i uprzedzeń, którym nie zawsze da się przeciwstawić rodzicielską miłość i troskę. Wiktor traktowany jest jak odmieniec, a jego przypadłość uznawana jest za widomy znak zła i przyczynę nieurodzaju, choć zło tkwi tak naprawdę wokół – w nienawistnych spojrzeniach, pijaństwie, chciwości i kłamstwie, wsączającym się w umysły wszystkich, włącznie z Wiktorem. A jednak to nie ten wątek, choć tak wyraźny (i do pewnego stopnia skażony pewnym przerysowaniem i użyciem utartych schematów) sprawia, iż obraz wsi jest tak interesujący – to raczej pojedyncze epizody, czasem zupełnie od siebie niezależne, czasem wręcz zupełnie poboczne, a jednak idealnie ze sobą współgrające. Leżenie na rżysku, tańce u Geldów, oszczędzenie ulubionego psa, którego nie można już trzymać w domu, zachwyt nad telewizją, codzienne oporządzanie gospodarstwa, postępujące pijaństwo, podkuwanie konia bez żadnego doświadczenia – kolejne kawałki w prozie Małeckiego urastają do czegoś większego, choć tak wyraźna jest przecież ich całkowita i namacalna wręcz zwyczajność. Wielka w tym niewątpliwie zasługa stylu pisarza, oscylującego pomiędzy rzeczowością, poetyckością i niekiedy uwierającą dosłownością. Nie zawsze udaje się osiągnąć doskonały efekt wyważenia między nimi – czasem narracja zapędza się w rejony nieznośnej egzaltacji i pretensjonalności, straszącej tanim rozemocjonowaniem – zazwyczaj jednak Małecki potrafi wyciągnąć spory ładunek emocji nawet z dość kameralnie zaaranżowanych scen (śmierć Jana) lub po prostu zaskoczyć pomysłowo zaaranżowanym fragmentem (odczucie upływającego czasu osiągnięte „ściśnięciem” narracji i Historii do kilku granicznych wydarzeń). Niewątpliwie pod względem formy Dygot jest powieścią skomponowaną i napisaną z niezwykłą starannością oraz wyczuciem siły tekstu. A jednocześnie coś mnie w nowej powieści Małeckiego zwyczajnie uwierało – paradoksalny brak ciągłości i fragmentaryzacja, choć przecież trwanie i wieczne powtarzanie jest jednym z tematów Dygotu. Widać to chyba też w recenzjach, gdzie zazwyczaj zwraca się wielką uwagę na wątek Wiktora (wpływającego co prawda na życie zarówno swych rodziców, jak i syna), a jednocześnie marginalizuje całą resztę. Dla mnie Dygot sprawia wrażenie raczej zbioru epizodów, obrazów i historii, samych w sobie niezwykle emocjonujących i pięknych, które za wszelką cenę muszą zostać połączone w jedną narrację. W rezultacie książkę czytało mi się wyjątkowo niewygodnie: szybko przebijałem się przez kolejne „węzły” z wypiekami na twarzy, jednocześnie z trudem przedzierając się przez wszystko, co wypełniało przestrzeń między nimi. Brakło mi tutaj spójności, którą można było znaleźć chociażby we W odbiciu, przez co przeczytanie tej – w gruncie rzeczy niezbyt obszernej – książki zajęło mi więcej czasu, niż oczekiwałem. Czy więc warto Dygot przeczytać? Moim zdaniem mimo wszystko warto. Małeckiemu wychodzi operowanie językiem i emocjami, miewa znakomite pomysły i zaskakujące rozwiązania, choć nie zawsze potrafi je w pełni wykorzystać. Nawet jeśli nie dodam jej do ulubionych powieści, to wciąż muszę przyznać, iż jest to tekst nastrojowy, a chwilami wręcz piękny, choć niepozbawiony tego samego, nieco stereotypowego myślenia, które sam Małecki wypomina niektórym bohaterom. I tylko okładki książki trochę szkoda – gdybym nie znał autora, pomyślałbym, że to kolejne romantyczne czytadło z supermarketowej przeceny.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj