Wygląda na to, że Emerald City rozkręciło się na dobre. Wątki rozwijają się w ciekawych kierunkach, przeplatają się ze sobą, a poszczególne sceny odsłaniają przed nami coraz więcej elementów historii, która okazuje się znacznie bardziej zawiła, niż mogło się wcześniej wydawać.
Mogę napisać z czystym sercem – jest naprawdę dobrze.
Emerald City rozpędzało się dość powoli, ale z każdym odcinkiem robiło się coraz lepsze.
Beautiful Wickedness to chyba jak dotąd najbardziej udany i wciągający epizod. Wszystkie elementy zaczynają się ze sobą zazębiać, dowiadujemy się coraz więcej (jednocześnie zdając sobie sprawę, że wciąż sporo pozostało do odkrycia), a całość wydaje się zmierzać ku naprawdę wielkim wydarzeniom.
Po pierwsze – retrospekcje i Czarnoksiężnik. Większość odcinka kradną tu sceny z Frankiem, który wzbudza coraz więcej emocji i staje się niejednowymiarowy, tym bardziej teraz, kiedy – dzięki wspomnianym wycieczkom w przeszłość – możemy zobaczyć jego początki w Oz. Jest to antybohater wzbudzający ambiwalentne uczucia. Potrafi okazać się bezlitosnym mordercą, przebiegłym, przewidującym graczem i intrygantem, a jednocześnie błysnąć czasem czymś poczciwym, wywołać odrobinę współczucia i zrozumienia, jako że od zawsze pragnął po prostu szacunku i tego, by być docenionym. D'Onofrio potrafi świetnie oddać tak skrajne elementy zachowań i charakteru, a scenarzyści naprawdę postarali się podczas pisania jego postaci.
Spotyka nas tu kilka mniejszych czy większych zaskoczeń fabularnych, ale wszystkie działają jak trzeba. Wspomnienia Lucasa i postępowanie niektórych bohaterów łączą się z małą Sylvie. Kilka postaci okazuje się nie być tymi, za kogo mogliśmy je uważać – i choć nie są to twisty strącające z fotela, to wciąż wszystko trzyma się kupy, nie będąc jednak nadto oczywiste. Fabularnie odcinek jest zdecydowanie najciekawszy, a różne wydarzenia powoli zaczynają łączyć się w całkiem sensowną całość. W tle nieustannie przewijają się mniejsze czy większe intrygi, wiele postaci spiskuje i wciąż nie każdej z nich można być pewnym – to motywuje widza do snucia przypuszczeń, jak to wszystko się skończy i kto po czyjej stronie się opowie, a z kolei to sprawia, że teraz
– w końcu!
– naprawdę z niecierpliwością czekam na kontynuację.
Warto też dodać, że w
Beautiful Wickedness brak męczących wcześniej, mniejszych czy większych bzdur w zachowaniach postaci i niektórych elementach scenariusza, zatem odbiór 6. epizodu tym bardziej się poprawia. No, może za wyjątkiem tego nieszczęsnego, biednego Toto, będącego (i to tylko od czasu do czasu) jedynie niepotrzebnym zapychaczem tła, pozbawionym fabularnego znaczenia, czego wciąż nie mogę przeboleć.
Choć muzycznie w odcinku było tym razem dość nijako, kwestie wizualne naprawdę się sprawdziły i wciąż trzymają dobry poziom. Twórcy popisali się sporą liczbą pomysłów na kostiumy, wystroje wnętrz czy projekty przestrzeni zewnętrznych i choć bywają one nadto bajkowe czy przerysowane, dobrze uzupełniają się z surowszymi, bardziej nowoczesnymi elementami. Wszystko to tworzy dość unikalny klimat, który, moim zdaniem, świetnie się sprawdza.
Po ostatniej, naprawdę mocnej scenie (rzecz jasna z udziałem Czarnoksiężnika z Oz) wygląda na to, że szykuje się wojna. Mój apetyt znacząco wzrósł. Oby kolejne odcinki jeszcze bardziej go wzmogły. Ode mnie: mocne 7,5.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h