Fear the Walking Dead: Dead in the Water jest internetowym miniserialem, który trafił na platformę AMC+. Jak wskazuje tytuł, jest też kolejnym spin-offem Fear the Walking Dead. Do tej pory mieliśmy już do czynienia z produkcją rozgrywającą się w samolocie (Fear the Walking Dead: Flight 462), a także historią dwóch ocalonych kobiet szukających schronienia (Fear the Walking Dead: Passage). Można było też obejrzeć wywiady Althei z różnymi ludźmi (The Althea Tapes). Tym razem twórcy postanowili wykorzystać znakomity plan zdjęciowy okrętu podwodnego USS Pennsylvania, który odgrywał kluczową rolę w 6. sezonie Fear the Walking Dead. Dla odmiany cofnęliśmy się czasie, aby zobaczyć początki apokalipsy. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Fear the Walking Dead: Dead in the Water składa się z 6 odcinków, które trwają od 6 do 9 minut. Ten podział służy tylko do odliczania ofiar apokalipsy, dlatego miniserial lepiej postrzegać po prostu jako jeden epizod. Choć opowiada o 155-osobowej załodze USS Pennsylvania, która znalazła się w Zatoce Meksykańskiej, to wydarzenia skupiają się na Jasonie Rileyu. To świeżo upieczony ojciec. Zajmuje się szkoleniem oficerów w procesie uzbrojenia pocisków jądrowych. Pewnego dnia załoga traci łączność z lądem. Jej członkowie zaczynają zamieniać się w zombie, a główny bohater (wraz z kolegami) stara się przedrzeć do centrum dowodzenia, aby opracować strategię opuszczenia okrętu, zanim ten stanie się ich grobowcem. Do roli Rileya powrócił Nick Stahl, który grał złoczyńcę w Fear the Walking Dead. Był jednym z wyznawców Teddy’ego (John Glover) i przyczynił się do odpalenia głowic jądrowych. W Dead in the Water gra protagonistę z solidnym kręgosłupem moralnym. Ponadto w trudnych sytuacjach potrafi zachować zimną krew i dowodzić ludźmi. Twórcy wyposażyli go też w uczucia, przedstawiając go jako człowieka nieco skonfliktowanego wewnętrznie. Jest ambitny i nie uważa się za rodzinnego, ale w głębi serca pragnie zobaczyć nowo narodzonego syna. Oczywiście, jak na krótki czas (łącznie ok. 41 minut) tego miniserialu tylko w niewielkim stopniu jest nakreślona jego historia, ale dzięki temu i tak jest on bardziej ludzki niż w Fear the Walking Dead. Nick Stahl wlał sporo emocji w bohatera, który przeżywa osobisty dramat. Aktor udźwignął główną rolę w tej produkcji, więc z ciekawością śledziło się losy tej postaci.
fot. AMC+
Stahlowi nieźle partnerują Jason Francisco Blue (Pierce) i Garrett Graham (Ginger). Jednak z postaci drugoplanowych najbardziej wyróżnia się Emmett Hunter, który gra dowódcę Renwicka. Bije od niego władczość, jednak potrafi wykazać się też empatią. Tylko trochę dziwnie brzmi, gdy Renwick zwraca się do Riley’ego „syn”, bo z wyglądu wydają się równolatkami. Natomiast pozostali członkowie załogi to postacie, które są nieistotne, ponieważ ich przeznaczeniem jest zginąć w różnych brutalnych okolicznościach (ugryzieni, pożarci, zastrzeleni) lub zamienić się w kąsających szwendaczy. A potem mają za zadanie utrudnić bohaterom przedarcie się do głównej kajuty. Nie brakuje flaków, krwi i krzyków przerażenia, czyli standardowych elementów podczas apokalipsy zombie. Niektóre sposoby zabijania przemienionych ludzi są całkiem efektowne. Do tego miejsce, w którym to się wszystko odbywa, czyli okręt podwodny, dodaje klimatu tym scenom, budząc grozę, ale w umiarkowanym stopniu. W czasie trwania odcinków serial wytraca to poczucie zamknięcia w pułapce i klaustrofobii, ale wątek wykonania kontrowersyjnej misji w końcówce to nadrabia. Ta historia świetnie sprawdziłaby się jako jeden z odcinków 6. sezonu, gdy Riley jeszcze żył. Byłaby to ciekawa retrospekcja pogłębiająca tego bohatera i wyjaśniająca kilka kwestii (kluczyki i wątek Teddy’ego). Wciąż pełni te funkcje, ale mimo wszystko Dead in the Water to tylko przyzwoitej jakości miły prezent dla fanów. Warto też dodać, że pojawiają się w nim wulgaryzmy, co właściwie się nie zdarza we flagowych produkcjach tej franczyzy. Jednak nic to nie zmienia w odbiorze odcinków – bez nich i tak miałyby poważny charakter. Dead in the Water jest fajną ciekawostką na tle coraz bardziej mizernego Fear the Walking Dead i falującego The Walking Dead. Na pewno jest lepsze niż The Walking Dead: Nowy świat. Historia miniserialu rozwijała się dynamicznie, więc trochę szkoda, że ten „odcinek” nie trwał dłużej. Jednak w tej formie też dostarczył nieco rozrywki rozgrywającej się w oryginalnym miejscu i to liczy się najbardziej. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj