Fabularnie film w dużej mierze pokrywa się z książką. Z domu Dursleyów wyrusza siedmiu Potterów, a ekipa ratownicza wraca (lub w niektórych przypadkach nie) do Nory. Wkrótce po tym Harry postanawia rozpocząć misję powierzoną mu przez Dumbledore’a – znaleźć pozostałe horkruksy, które są jedynym sposobem na pokonanie Lorda Volde… tzn. Sami-Wiecie-Kogo. Do bliznowatego oczywiście dołączają rudzielec i… drugi rudzielec. Czyli jak zwykle.

Podzielenie ekranizacji siódmego tomu na dwie części było znakomitym pomysłem. W Insygniach Śmierci jest tyle wątków, tyle historii do opowiedzenia, że zrobienie tego w tylko dwie godziny byłoby zwykłą kastracją. Dzięki zaś temu rozwiązaniu w końcu David Yates, reżyser obrazu, mógł w większej mierze oprzeć się na książce, niż to było w poprzednich częściach – za co też były one krytykowane. I tak dane nam było zobaczyć ślub Billa i Fleur, grasujących Szmalcowników, trójkę głównych bohaterów włóczących się po Londynie i parę innych smaczków, które na pewno byłyby wycięte lub ograniczone do absolutnego minimum.

Insygnia Śmierci, część pierwsza nie nuży, choć nie można narzekać na nadmiar akcji. Przez cały film zawiązywane są kolejne wątki, które swoje wyjaśnienie będą miały dopiero w kolejnym obrazie. Jest to oczywiście całkowicie zrozumiałe i na dodatek słuszne rozwiązanie, jako że finałowy ósmy film dzięki temu ma szansę stać się prawdziwym majstersztykiem.

Do tej pory to najlepsza część, jeśli chodzi o reżyserię Yatesa, mimo to jednak nie ustrzegła się kilku niedociągnięć – zarówno swoich własnych (nie do końca wyjaśnione Tabu, brak Potterwarty, przesadzona zazdrość Rona o Hermionę), jak i tych dostanych w spadku w poprzednich ekranizacjach (Śmierciożercy wciąż latają, brak tropów na inne horkruksy). Wydawać by się mogło, że to szczegóły, ale pozostawiają pewien niesmak.

Krok naprzód poczyniono również w kwestii ścieżki dźwiękowej. Desplat poradził sobie nieco lepiej niż Hopper w Zakonie Feniksa i Księciu Półkrwi. Soundtrack jest przyjazny dla ucha, nie ma w nim żadnych denerwujących kawałków (patrz motyw Umbridge u Hoppera), dobrze wpasowuje się w klimat filmu. Zabrakło jedynie jakiegoś nowego tematu, który zapadłby w pamięć np. dla Voldemorta, który zostaje ograny zazwyczaj tylko zimmerowskimi bębnami i tradycyjną muzyką akcji. Wielka szkoda, że Yatesowi nie udało się zatrudnić ponownie Johna Williamsa, który zawsze pokazuje, że da się, nawet tam gdzie się nie da. Desplat pracuje teraz nad muzyką do części drugiej – miejmy nadzieję, że będzie częściej korzystał z dorobku Williamsa właśnie, motyw Hedwigi przewinął się bodajże tylko raz. W finałowej scenie pojedynku Harry’ego i Voldemorta oczekuję, że temat ten będzie zaaranżowany z fantastycznymi fanfarami i nie będzie pozwalał mi zasnąć przez długi czas. Tak to powinno wyglądać.

Prawdziwą ucztą dla oczu (i nie chodzi o efekty, choć te są wyśmienite, ale to w obecnych czasach żadna niespodzianka) jest gra aktorska Ralpha Fiennesa, odtwórcy roli Czarnego Pana. O ile w poprzednich odsłonach pojawiał się naprawdę rzadko, tym razem jest zupełnie inaczej. Voldemort sieje grozę w co drugiej scenie, co dodatkowo pogłębia klimat obrazu. Reszta obsady choć bez fajerwerków to trudno im cokolwiek zarzucić. No może to, że Daniel Radcliffe fatalnie tańczy, ale takie było zapewne zamierzenie…

Scenariusz Klovesa dodaje trochę humoru, którego w książce nie było. Wyszło to obrazowi jak najbardziej na dobre – miny i spostrzeżenia Rona raz za razem wywoływały śmiech publiczności. Nie obyło się nawet bez nawiązania do dzieła pani Stephanie Meyer!

Część pierwsza ekranizacji siódmego tomu kończy się w momencie, gdy… ma zacząć się prawdziwa akcja. To oczywiście dobrze zwiastuje kolejnej odsłonie, która swoją premierę będzie miała za 8 miesięcy – dokładnie 15 lipca 2011. Radzę więc już teraz zabrać się za pędzenie eliksiru cierpliwości.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj