Gra o tron w końcu musiała pokazać ostateczne starcie pomiędzy światem żywych i umarłych. Coś, na co wielu widzów czekało od samego początku, by dowiedzieć się o Białych Wędrowcach i nadchodzącej zimie. Za sterami postawiono Miguela Sapochnika, który dał nam przecież najlepsze odcinki serialu: Bitwę pod Hardhome, gdzie po raz pierwszy pojawił się Nocny Król oraz Bitwę Bękartów. Biorąc pod uwagę ten fakt, zapowiedzi twórców mówiące o największej bitwie porównywalnej do tej z Władcy Pierścieni: Dwóch Wież oraz faktu, jak kluczowe jest to wydarzenie dla fabuły serialu, oczekiwania pompowano do niewyobrażalnych rozmiarów. Prawdę mówiąc - jedyną olbrzymią rzeczą, jaką można tutaj znaleźć to... rozczarowanie.
David Benioff i D.B. Weiss, twórcy i showrunnerzy serialu, odpowiadają za scenariusz tego odcinka i tak będzie już do końca sezonu. To jest największy problem, bo cała struktura bitwy i wizja na nią jest przepełniona niedorzecznością i absurdami, które nie pozwalają czerpać z niej radości. Sceny batalistyczne muszą mieć swoją konstrukcję, sens, wizję, rozmach i emocje, aby sprawdzały się i działały na ekranie zgodnie ze wszystkimi zasadami i oczekiwaniami. Nie chodzi tutaj nawet o jakieś intelektualne rozkładanie części składowych konfliktu, bo w takich momentach zawsze najważniejsze są emocje. A te gdzieś wyparowały, pojawiając się jedynie okazjonalnie w najlepszych scenach odcinka, a ogólnie dając bitwę pustą i pozbawioną nutki ekscytacji. Nawet pod kątem rozmachu i realizacji to nie stoi na poziomie najsłabszych bitew kinowego ekranu - nie ma porównania do żadnego starcia z Władcy Pierścieni, z bitwą o Helmowy Jar na czele. Zamiast oferować klimat, podkreślać efektowności starcia i wywoływać efekt wow, mamy na ekranie chaos, gdzie przez fatalne oświetlenie większości walk jest źle widoczna (jakoś we Władcy Pierścieni potrafiono dobrze to oświetlić...), nie wywołuje emocji, nie buduje napięcia. Widzimy machanie orężem, przelewaną krew, ale karygodny montaż zbyt często skacze tak szybko, że trudno cieszyć się z boju i heroicznego poświecenia, gdy nasze oczy nie mogą czerpać przyjemności z pracy całej ekipy. Walki sprawdzają się tylko wtedy, gdy są one nacechowane emocjami, przemyślaną i trafiającą w określone akcenty dramaturgią, a tutaj przez większość czasu mamy po prostu chaotyczną walkę, która realizacyjnie nie stoi nawet na poziomie Bitwy Bękartów. Tam Sapochnik zachwycał pomysłami na walkę, rozwiązaniami, które budowały klimat, rozmach i emocje. Tutaj w większości czasu niczego takiego nie można dostrzec.
Zasadniczo sam początek zaczyna zgrzytać, pokazując problem na etapie scenariusza. Mamy bitwę z prawdopodobnie niepokonaną armię umarłych. I co robi Jon z Dany? Wysyłają na szarżę Dothraków, którzy giną w pięć sekund. A cała armia Nieskalanych stoi sobie grzecznie przed murem Winterfell. To tak, jakby we wspomnianym Helmowym Jarze nasz Aragorn i spółka wyszli z niedorzecznych przyczyn przed mury i stawili czoło falom Uruk-Haiów. Porównanie obu starć ma najbardziej sens - walka z silniejszym przeciwnikiem, w którym jedyną przewagą tych dobrych jest właśnie mur. Choć większym zgrzytem była konfrontacja Dany z Nocnym Królem - jakoś można było domyślić się, bazując na poprzednich odcinkach, że ogień nic mu nie zrobi, więc to nieszczególnie zaskakuje. Negatywny szok przychodzi chwilę później, bo z jakichś przyczyn Daenerys cały czas z tym smokiem stoi na polu bitwy, otoczona przez armię Nocnego Króla. Zachowanie Matki Smoków w tym danym momencie to jawny absurd, który doprowadza do sztucznie budowanej dramaturgii. Wbiegnięcie hordy na Drogona może być efektowne, ale na tym etapie niedorzeczności sekwencji, nie umiem czerpać z niej przyjemności. Ten smok dawno powinien być w powietrzu. To wszystko ma doprowadzić do zagrożenia życia Dany, która i tak wychodzi cało z opresji. Poświęcenie Joraha jest tak hollywoodzkie, jak to tylko możliwe, ale biorąc pod uwagę historię, ma jak najbardziej sens i nutkę emocji. Nie zapominajmy o kwestii zamykania bezbronnych w krypcie, w których oczywiście pojawiły się trupy... Jon widział, jak Nocny Król wskrzesza umarłych, a i tak tam wszystkich zamknął. Trudno zaakceptować takie rozwiązania.
Nie przeczę, że jednak całość ma swoje momenty, gdzie napięcie i atmosfera beznadziei są budowane dobrze. Zwłaszcza podczas początkowych sekwencji jeszcze zanim dochodzi do walki. To samo czuć w scenach Aryi w bibliotece, gdzie mała zabójczyni czai się, by uciec spod szponów polujących na nią umarłych. Dzięki temu zarówno te sekwencje, jak i Ogar ruszający Starkównie na ratunek to jedne z najlepszych momentów odcinka. Takich, które doskonale czerpią z zbudowanej do tej pory historii (relacja Ogara z Aryą) oraz sensownie są w stanie zbudować dramaturgię w wątku poświęcenia Dondarriona. Zresztą podobnie jest w scenach Theona i Brana, które same w sobie są zwyczajne, ale biorąc pod uwagę ich historię, nabierają głębi i wywołują emocje. Dlatego ostateczna desperacka i pozbawiona jakiejkolwiek nadziei szarża Theona może się podobać i jego śmierć leciutko poruszy emocje.
Często odcinek jest totalnie chaotyczny, gdzie osadzenie bitwy w nocy sprawia, że niczego na ekranie nie widać. Zła wizja na oświetlenie pokazuje, że chciano prawdopodobnie za bardzo zachować realizm. Przypomnijmy sobie wspomnianą bitwę o Helmowy Jar, która również miała miejsce w nocy, a pomimo tego wszystko była doskonale widoczna, a rozmach raz za razem budził efekt zachwytu. Tutaj mamy jedynie pojedyncze momenty, gdzie jakaś oznaka rozmachu jest. Począwszy od zapalenia mieczy Dothraków i ich szarży, przez walki smoków (aczkolwiek trochę to wszystko wizualnie chaotyczne i nieporadność Snowa w tych scenach może razić) po smoki siejące zniszczenie w armii Nocnego Króla. To wówczas Sapochnik stara się, jak może, by podkreślić widzom, że to jest naprawdę wielkie starcie, ale jest tego zbyt mało, aby można było czuć epickość wydarzenia. I to nie tylko w skali bitew historii kina, ale też w kwestii samej Gry o tron, gdzie każde większe starcie, jakie oglądaliśmy, było o niebo lepiej zrealizowane, niż to, co dostaliśmy. Nie chodzi w tym nawet o to, jak HBO pompowało balonik, który w myśl "z wielkich chmury mały deszcz", nie dostarczył tego, co obiecano. Zbyt wiele w tym zgrzytów, które nie pozwalają poszczególnym elementom się zazębiać w satysfakcjonującą całość. Są jednak chwile, gdy można poczuć ciarki po plecach. Lady Mormont kradnie ten odcinek bez wahania, poświęcając życie w walce z olbrzymem. Najmniejszy wojownik na polu bitwy zabija największego - trochę w tym symboliki, ale trudno mimo śmierci twardej bohaterki, nie czuć, że była ona godna i honorowa.
Mam duży problem z Jonem w tym odcinku, którego rolę można przyrównać do statysty. Nieporadność w każdym momencie szybko zaczyna irytować, a utrata smoka rozczarowuje (dobrze, że Drogon pozostaje twardy!). Miałem nadzieję na jego pojedynek z Nocnym Królem, bo to mogłoby być spektakularne i efektowne, ale twórcy nie wykorzystali szansy. Na plus w jego wątku są sceny biegu przez pole bitwy do Brana. Dzięki temu dużo się dzieje w tle i może się wiele rzeczy podobać. Na czele z co chwilę spadającymi trupami z góry (część pewnie z Drogona) oraz Lodowym Smokiem siejącym zniszczenie w Winterfell. To takie chwile, gdy serial tylko chwilowo spełnia swoją obietnicę i przypomina, czego widzowie oczekują od bitew.
Końcówka miała być klimatyczna, emocjonująca i najpewniej szokująca. Gdy Nocny Król sięga po miecz, by ściąć Brana, pojawia się nutka napięcia i wielkiej niewiadomej. Przyznam, że pojawienie się Aryi to pozytywne zaskoczenie, bo jednak każdy z nas raczej oczekuje po młodej zabójczyni właśnie takich akcji (w samej bitwie też radziła sobie dobrze). Twórcy jednak postawili na banał... Śmierć Nocnego Króla w taki sposób jest nie do zaakceptowania. Największy wróg Westeros, chodząca śmierć ginie ot tak jak pierwszy lepszy nikt. Jasne, fantastycznie, że to Arya zadała ostateczny cios (aczkolwiek jak ona przedostała się do niego, pozostaje zagadką...), ale serial obiecywał epickie starcie z jego armią i nim samym, a zamiast tego dał najgłupsze rozwiązanie z możliwych. Takie, które nie daje nawet krzty satysfakcji, a wręcz buduje irytację przez marnowanie jednego z najważniejszych wątków serialu. To w końcu starcie, na które czekaliśmy latami i nie daje ono najmniejszej satysfakcji.
Gra o tron oferuje rozczarowanie niewyobrażalnych proporcji. Fatalnie rozpisany odcinek z kiepską wizją na bitwę. Tyle mówiono o tym, jak wielka będzie to scena batalistyczna, że zadaje sobie pytanie: co oni tu kręcili aż 55 dni? Na co poszedł ten budżet? Efektu tej pracy nie widać na ekranie. Do tego twórcom zabrakło odwagi i zabili jedynie kilka postaci, które nie mają żadnego znaczenia dla fabuły. Nie tego oczekiwałem po prawdopodobnie jednym z najważniejszych odcinków w historii tego serialu.