Serial Gwiezdne Wojny: Ahsoka przenosi widza do nowego galaktyki, a dokładniej na planetę Peridea. Takim sposobem Dave Filoni stawia pierwszy krok w stronę czegoś, co siłą rzeczy stanie się nowym otwarciem w tym uniwersum. Na wstępie mamy potwierdzenie, że pochodzą stąd czarownice z Dathomiry, więc jest to znakomite wytłumaczenie, dlaczego te użytkowniczki Mocy tak bardzo różnią się od Jedi. Znakomicie też wypadły trzy Wielkie Matki, które w hierarchii Nocnych sióstr stoją nad Morgan Elsbeth. Najpewniej to one mają związek ze szturmowcami Thrawna – nie zdziwię się, jeśli są oni efektem ich magii, zwłaszcza że anglojęzycznych napisach są nazywani Nocnymi szturmowcami, więc nawiązanie do magii Wielkich Matek wydaje się naturalne. Co ciekawe, wyraźnie inspirowani są kintsugi, czyli japońską techniką naprawy naczyń ceramicznych poprzez zastąpienie uszkodzonego elementu złotem. Obecność Wielkich Matek jednak narzuca skojarzenia z mitologią grecką i Mojrami, czyli trzema postaciami, które przędą życie. Jest też nawiązanie do nici losu i pewne przewidywania. Dave Filoni sprawnie potrafi przekładać dobre inspiracje na to, co istotne w Gwiezdnych Wojnach. Istotne są słowa Baylana o tym, dlaczego antagoniści chcą uciec z tej galaktyki – muszą uniknąć większego zagrożenia. To ważna sugestia na przyszłość i położenie fundamentu pod coś, co może być kluczowe dla historii po sequelach. Jeśli to "zagrożenie" będzie inspirowane książkami, to może być coś, czego widzowie lubiący ten świat się nie spodziewają. Jednak każdy fan czytający książki przeczuwa, co to może być – Yuuzhan Vongowie. Ta brutalna rasa z innej galaktyki w cyklu Nowa Era Jedi dokonała inwazji i wywróciła uniwersum Gwiezdnych Wojen do góry nogami. Okres z nadchodzącego filmu o Rey nazywa się tak samo. Więcej o tym napiszę w osobnym artykule, ale może się okazać, że Filoni – lubiący książki i czerpiący z nich pełnymi garściami – mógł zasugerować Lucasfilmowi tę drogę rozwoju. Wówczas nigdy nikt już nie powie, że filmowe Gwiezdne Wojny odgrzewają coś, co już na ekranie widzieliśmy.
fot. Disney+
+10 więcej
Podobać się może to, że odcinek poświęcił więcej czasu Baylanowi i Shin. Oczywiście kosztem spowolnienia tempa, ale po tak znakomitych dwóch odcinkach ta decyzja wydaje się potrzebna. Wiele dowiadujemy się o tym, kim tak naprawdę jest Baylan i jakie są jego cele. Otrzymujemy fascynujący obraz kogoś, kogo raczej nie będziemy mogli zaklasyfikować ani jako tego złego, ani jako tego dobrego. Gwiezdne Wojny potrzebują szarości, aby uniwersum nabrało barw i pokazywało, że potencjał na rozwój jest o wiele większy. To na pewno zaprocentuje w finałowych odcinkach, bo motywacje Baylana mają głębszy sens i większy cel. Jaki? Jeszcze tego nie wiemy, ale to dobrze, że od razu nie odsłonięto wszystkich kart. To pozwoli kolejnym odcinkom wyzwolić w nas na więcej emocji. Oto Wielki Admirał Thrawn! Twórcy mieli olbrzymi problem, bo mówili cały czas o postaci, której większość widzów Ahsoki zwyczajnie nie zna – pochodzi ona ze znakomitych książek Timothy'ego Zahna oraz z animacji Star Wars Rebelianci. Pochwały należą się reżyserce odcinka, Jennifer Getzinger, która odpowiada też za znakomite epizody tytułów, takich jak Mad Men czy Outlander. Wejście Thrawna jest doskonałe. Ten moment, gdy wlatuje jego imperialny niszczyciel, a twórcy podkreślają jego ogrom i grozę, może wywołać ciarki na plecach. Ciekawie wyglądający szturmowcy robią wrażenie. Od razu widzimy, że mamy do czynienia z kimś ważnym i diabelnie charyzmatycznym. Nie da się ukryć, że Lars Mikkelsen został perfekcyjnie obsadzony. Takiego Thrawna się spodziewaliśmy – zarówno wizualnie, jak i pod kątem charakteru. Nie miał jeszcze sposobności pokazać, jak wybitną i ważną jest postacią. Jedyny zgrzyt dotyczy jego oczu: one całe powinny być czerwone, a dostrzegalne są różnice. To powinno zostać usunięte efektami komputerowymi – trochę szkoda, że tego nie zrobiono. Jednak i tak każdy fan poczuje wielką radość, że tak kapitalna postać wchodzi do aktorskich Gwiezdnych Wojen. Pozostaje nam wierzyć, że twórcy wykorzystają go z korzyścią dla uniwersum. Ten odcinek nie jest gorszy, ale inny od poprzednich – bardzo "gwiezdnowojenny". Wszystko za sprawą wątku Sabine Wren, która wyrusza na wierzchowcu na poszukiwania Ezry. Całość (poza walką z napastnikami) wpisuje się w to, czym Gwiezdne Wojny często nas raczyły. Mamy spotkanie z dziwaczną rasą przypominającą ślimaki – pomysłową, wizualnie dopracowaną i budującą odpowiedni klimat (choćby poprzez fakt, że nie mówią po angielsku). To takie lekkie, przyjemne momenty, które przypominają, że ten świat jest bogaty, różnorodny i magiczny. W tym drzemią emocje, które w każdej opowieści są najważniejsze. To właśnie też prowadzi do oceny ponownego spotkania z Ezrą Bridgerem. Widzowie znający tylko Ahsokę nie poczują tego na tyle głęboko, by to miało znaczenie – nie znają przecież ani tego bohatera, ani jego relacji z Sabine. Natomiast fani animacji Rebelianci będą poruszeni. Tak naprawdę mam jeden zarzut do tego odcinka (zawiniła chyba reżyserka). Chodzi o sceny rozmów pomiędzy bohaterami, które były kręcone na tle zielonego ekranu. To jest bardzo widoczne, a przecież do tej pory serial aż tak tym nie epatował. Niestety wybija to z rytmu i nie pozwala niektórym scenom właściwie wybrzmieć. Nawet nie chodzi o niedopracowanie, ale o ustawienie kamery, która tę wadę jedynie uwypukla. Serial Gwiezdne Wojny: Ahsoka znów dostarcza emocji. Wejście Wielkiego Admirała Thrawna jest kapitalne, a jego charyzma powinna spodobać się widzom, bo jest obietnicą czegoś wyjątkowego. Tak jak cała kwestia Wielkich Matek i czarów Nocnych sióstr. Mistycyzm powrócił do uniwersum, a Ahsoka wykorzystuje potencjał tego świata lepiej niż wcześniejsze seriale (pamiętajcie, że Andor to zupełnie inna bajka) – świeżość, pomysły i klimat miażdżą je bez większego problemu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj