Siódmy epizod Historii Lisey rozpoczął się od retrospekcji związanych ze Scottem. Twórcy postanowili wyjaśnić zagadkę jego śmierci. Podczas spotkania z fanami jego twórczości nie mógł opanować duszącego kaszlu, po czym otworzyła się rana postrzałowa, a także ta na ręce. Udało mu się wytrwać, żeby pożegnać się z Lisey w szpitalu. Nie była to porywająca, ani wzruszająca scena mimo starań Julianne Moore. Całe retrospekcje znowu niemiłosiernie się dłużyły. Ale za to po flashbackach powróciliśmy do teraźniejszości, gdzie na trzy siostry czekała konfrontacja z psychopatycznym Dooleyem. Zamiast piosenek, które wyjątkowo zostały wykorzystane w tym odcinku i były dobrze dobrane, to wróciły oryginalne motywy muzyczne, żeby podnieść poziom napięcia. Do tego atak napastnika na Lisey odbywał się w ciemnościach, więc trzeba było wytężać wzrok, żeby dostrzec walkę bohaterki, w której heroicznie pomagały jej siostry. Dobrze, że zaświeciła się latarnia, która nieco oświecała wydarzenia, ale wciąż obraz był bardzo ciemny. Dramaturgii dodawały krzyki kobiet. Ostatecznie Lisey udało się zabrać Dooleya na Księżyc Boo’ya, gdzie zwabiła Długaśnika. Jednak na pożarcie przez niego złoczyńcy trzeba było poczekać do kolejnego epizodu. To zakończenie było udane, bo skutecznie zachęcało do powrotu na finał sezonu, ale z drugiej strony był to celowo wymuszony i przewidywalny zabieg ze strony twórców. Ósmy odcinek kontynuował wydarzenia z Księżyca Boo’ya, gdzie Lisey dalej dzielnie walczyła z Dooleyem, wykorzystując strzykawkę i łopatę. Nie trzeba było długo czekać, żeby Długaśnik zajął się psychopatą rozszarpując go na strzępy. To był makabryczny widok, a mina Lisey mówiła wszystko. Ponadto dobór muzyki z operową śpiewaczką był całkiem pomysłowy. Natomiast warto pochwalić efekty specjalne oraz wygląd tego potwora. We wcześniejszych odcinkach niełatwo było dostrzec, że jest zbudowany z ludzkich ciał. Natomiast przy bliższym spojrzeniu prezentował się okropnie, strasznie, a jednocześnie imponująco. Istniało duże prawdopodobieństwo, że Długaśnik będzie wywoływać uczucie zażenowania lub wesołość, ale dzięki dopracowanym efektom komputerowym przerażał. Więc twórcy chętnie wykorzystywali jego doskonały wizerunek w dwóch ostatnich odcinkach.
fot. Apple TV+
+13 więcej
Po rozprawieniu się z Dooleyem oraz wrzuceniem jego szczątków do rzeki przez Lisey pozostało jeszcze 40 minut finału. Przez chwilę można było się zastanawiać, co jeszcze pozostało w tej historii do opowiedzenia skoro punkt kulminacyjny serialu został już osiągnięty. Ale stało się jasne, że do wyjaśnienia zostało jeszcze kilka wątków. Lisey dokończyła polowanie na bafa, odkrywając czekające na nią nagrody. W rękopisie „Historia Lisey”, który pozostawił jej Scott, bohater opisał do końca swoje przeżycia z dzieciństwa. Więc znowu widzowie zostali uraczeni retrospekcjami, które też były brutalne. Mały Scott zabił ojca kilofem na jego prośbę. Natomiast nieco większe emocje przyniosła wcześniejsza scena, gdzie Andrew celował ze strzelby do przedstawiciela zakładów metalowych. Aż wstrzymywało się oddech z napięcia. W każdym razie poznaliśmy do końca historię Scotta, który pożegnał się w liście z małżonką. Nie zaskoczyło to, że Lisey jeszcze raz udała się do drugiego świata, żeby spotkać się z martwym Scottem, który opuścił schody. Przy okazji pokazano romantyczne wspólne momenty małżeństwa Landonów. I w tym wypadku takie migawki pasowały do sytuacji i zbliżającego się końca historii. Troszeczkę do tego ckliwego pożegnania nie pasowały retrospekcje sióstr bawiące się w statek piracki, ale w ten sposób też udało się domknąć wątek głównych bohaterek. Najazd na latarnię morską, która się wyłączyła oraz na staw zakończył sezon w dobrym stylu. Dwa ostatnie odcinki Historii Lisey były przyzwoite, choć znowu rozwleczone. Najważniejsze, że nie pozostało żadnych fabularnych niedopowiedzeń. Nie zabrakło drobnych emocji dzięki klimatycznej muzyce. Szkoda, że historia nie zaskakiwała, nie licząc śmierci oficera policji (Sung Kang), która w ogóle nie poruszyła. Zakończenie nie mogło być lepsze, biorąc pod uwagę konwencję serialu. Historia Lisey to średnia produkcja, która niepotrzebnie była sztucznie przedłużana, co męczyło. Fabuła smęciła, a romans był mdły. Elementy fantasy oraz świat Księżyca Boo’ya były fascynujące, a muzyka była doskonale skomponowana. Skrzypce, fortepian czy śpiew budowały klimat tajemniczości i niepokoju. Natomiast w serialu nastąpił przerost formy nad treścią. Żeby zakryć słabości nużącej fabuły skoncentrowanej na żałobie Lisey postawiono na artystyczne podejście poparte dobrymi efektami komputerowymi. Było to też jak najbardziej wskazane przy tak wspaniałej obsadzie. Julianne Moore czy Joan Allen były znakomite. A Dane DeHaan i Michael Pitt wykreowali niezwykle nawiedzone postaci, grając przekonująco. Jennifer Jason Leigh odegrała nieco mniejszą rolę, ale była istotnym elementem fabuły. Tylko Clive Owen aktorsko odstawał od pozostałych. Jego bohater był nudny i drewniany. Tym samym produkcja dołącza do listy mało udanych serialowych adaptacji Stephena Kinga, co niestety rozczarowuje. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj