Kolejna, przerwana niegdyś seria komiksowa wraca po wielu latach do polskich czytelników. Pierwszy tom Hitmana zapewnia czytelnikowi przede wszystkim mnóstwo bezkompromisowej zabawy w charakterystycznym dla Gartha Ennisa stylu.
W egmontowym wydaniu
Hitman niemal w całości powtarza to, co zaserwowało czytelnikom kilkanaście lat temu wydawnictwo Mandragora. Jedynie ostatnia opowieść z tego tomu -
Za trumnę dolarów - to absolutna premiera, znakomicie punktująca to, co do tej pory przeczytaliśmy i rozgrywająca się daleko poza Gotham. Tak właśnie, ponieważ niemal całość fabuły pierwszego tomu rozgrywa się w mieście Batmana i dlatego widzimy na okładce najpopularniejszego bohatera DC razem z tytułowym. Myliłby się jednak ten, kto sądzi że taka okładka zapowiada klimaty rodem z opowieści o Mrocznym Rycerzu. Wprost przeciwnie,
Hitman to opowieść o Hitmanie w hitmanowych klimatach. Brzmi to może mało przekonywająco, ale tak właśnie jest. Tommy Monaghan to jeden z najbardziej wyrazistych bohaterów uniwersum DC, któremu nie sposób nie kibicować podczas lektury jego przygód.
Tytuł powinien mówić nam wszystko. Tak, to prawda, Tommy Monaghan jest killerem, zabójcą do wynajęcia. Tyle, że nietypowym, ponieważ przyjmującym zlecenia jedynie na ludzi z mocami. Sam zresztą takie moce posiada - jest telepatą i ma rentgenowski wzrok. W jaki sposób je nabył dowiadujemy się już z pierwszego zeszytu, który przedstawia niewiarygodnie szaloną genezę Hitmana, zaatakowanego przez dziwacznego i niepowstrzymanego kosmicznego przybysza. W trzyczęściową intrygę z pierwszej historii wprowadzeni są jeszcze gangsterzy na czele z ich bardzo nietypowym szefem, Jason Blood na zmianę z demonem Etrriganem i wreszcie Batman, który - z pełną premedytacją twórców - gra tutaj w pełni drugorzędną rolę, mimo że wszystko dzieje się w jego mieście.
Te pierwsze przygody, razem jeszcze ze
Strzałami w Arkham, w których Hitman dostaje zlecenie na Jokera są jeszcze bardzo nieokrzesane, czuć wyraźnie, że scenarzysta bada teren i możliwości dla stworzonej przez siebie postaci. Dodatkowo znakomite rysunki
Johna McCrea przepełnione są undergroundową stylistyką, która na całe szczęście nie przytłacza przedstawianej historii, ale z pełnym powodzeniem wprowadza do Gotham City nutę zabójczej groteski. Ta mocno odmienna wizja Gotham od tej, do której się przyzwyczailiśmy, pokazuje choćby w świetnym, pojedynczym zeszycie
Noc, gdy zgasły światła co może dziać się w tym wielkim mieście gdzieś na uboczu wielkich eventów.
To właśnie w tej historii i przede wszystkim w
Dziesięciu tysiącach naboi historia Gartha Ennis wskakuje na właściwe tory i dostarcza nam tego, co w jego pisarstwie najlepsze. Dlatego też, oprócz właściwej fabuły o polowaniu innego killera na Tommy Monaghana dostaniemy sporo ennisowskcih dygresji, kiedy to przywoływane są między kumplami bohatera frontowe opowieści. Ennis zawsze udanie łączył scenki obyczajowe z kontrowersyjną, pełną przemocy fabułą i w takich momentach
Hitman błyszczy najmocniej.
Pierwszy tom tej opowieści nie jest bynajmniej pozbawiony wad, przez mniej więcej jego połowę historia nie do końca się klei i może irytować niektórymi rozwiązaniami, czuć też, że nadgryzł ją ząb czasu, bo przecież powstawała w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i mocno tu czuć estetykę tamtego okresu. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet te początkowe zeszyty przynoszą mnóstwo czytelniczej frajdy, zwłaszcza w pokazywaniu odmiennej strony Gotham CIty. Od
Dziesięciu tysięcy naboi to już
Garth Ennis ze swojego złotego okresu, kiedy to od kilku lat pisał
Hellblazera, zaczynał
Kaznodzieję, a talent szlifował właśnie na
Hitmanie. I taki jest właśnie ten komiks w pierwszym tomie, jak nie do końca oszlifowany diament, w którym jego jak najbardziej widoczne skazy są tak naprawdę najbardziej pociągające.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h