Większość osób, które sięgają po papierowy “House of Cards”, kojarzy tytuł dzięki serialowi o tej samej nazwie emitowanemu przez Netflix (raczej mniej z brytyjskiego miniserialu emitowanego w Polsce na ale kino+). Jednak świat przedstawiony książki nieco odbiega od wizji z Białym Domem i Washington Monument w tle. Akcja powieści rozgrywa się w Londynie; Parlament czy osławiona 10 Downing Street to ikoniczne miejsca. Trudno tutaj mówić o podobieństwach i różnicach, ponieważ systemy polityczne amerykański i brytyjski to dwie bajki. Tak więc, nim przejdziemy dalej, niech każdy fan serialu wyrzuci ze swojej głowy obraz “House of Cards”, jaki znał do tej pory. Nic lepiej nie podnosi ciśnienia niż wybory. Wiedział o tym także Dobbs, dlatego “House of Cards” rozpoczyna się w wieczór ciszy wyborczej, kiedy wszystkie głosy są liczone, a napięcie partyjne sięga zenitu. Premierem jest obecnie Henry Collingridge. W parze z zaszczytną pozycją idą też efekty uboczne - jednym z nich jest brat-alkoholik, Charles, który w procentach topi swoje wyświechtane ego i niespełnione marzenia. Innymi kluczowymi bohaterami są Mattie Storin, młodziutka dziennikarka, która chce zrobić karierę w wielkim mieście... a także Francis Urquhart. Jako rzecznik dyscypliny znajduje się w samym środku politycznego szału brytyjskiego rządu. Sprytnie manipuluje swoimi kolegami, w tym Rogerem O’Neillem, odpowiedzialnym za public relations, a nawet samym premierem. Innymi słowy, “House of Cards” to taka “Plotkara” dla mężczyzn o wyższych standardach. Wystarczy zamienić plotki i zakupy na intrygi i mandaty rządowe. I jedna, i druga wersja po chwili robi się nużąca. Jak można się domyślać, akcja wypełniona jest głównie politycznymi podchodami, aranżowaniem wypadków, morderstwami… Wyścig szczurów po władzę przesycony korupcją i chorymi ambicjami wielkich szych. Zaletą “House of Cards” jest sposób, w jaki Michael Dobbs kreuje postacie - robi to mimochodem, przy okazji kolejnych wartkich dialogów, a jednak można by z łatwością napisać charakterystykę każdego z bohaterów. Politycy zwykle wydają się jednolici: wszyscy ubrani w jednakowe garnitury, gestykulujący w specyficzny sposób i zachowujący się tak, jak doradzili im spece do spraw wizerunku czy relacji z mediami. Ta książka pokazuje, że jest zupełnie inaczej. Byle poseł ma przeszłość, do której trudno byłoby znaleźć efektywny wybielacz, a jego osobowość zaskakuje; w końcu jakoś znalazł się na swoim stanowisku. Prawdopodobnie po trupach innych. Zobacz również: Konkurs: Wygraj książkę, na podstawie której powstał serial „House of Cards” Nie zmienię swojego zdania co do tego, że “House of Cards” jako powieść jest na chwilę obecną po prostu przereklamowana. Sama idea stanowiła świetną bazę pod serial, co widać w statystykach popularności. Jednak obecne zainteresowanie książką to tylko i wyłącznie zjawisko charakterystyczne dla każdej ekranizacji okazującej się hitem. Nie bez powodu, mimo iż napisana i wydana za granicą w 1989 roku, powieść “House of Cards” dotarła do nas dopiero teraz. Powoli brnie się przez czterysta stron naszpikowanych nowymi nazwiskami i dialogami, w których zorientowanie się jest mistrzostwem. Fakt, Dobbs znał realia aż za dobrze, ale mógł oszczędzić czytelnikowi trochę przekleństw i wulgarności. Momentami dają one efekt groteski, a ten zamierzony był chyba odwrotny. Podobnie jest z cytatami rozpoczynającymi każdy rozdział. Nie mają mocnej puenty, są zbyt długie i sprawiają wrażenie mocno wymuszonych. Weźmy na przykład: “Prawda jest jak dobre wino. Często znajduje się je w najciemniejszym kącie piwnicy (...)”. Prawdopodobnie brzmi to dużo lepiej po angielsku, czytane z akcentem brytyjskim… Niemniej jednak spodziewałam się czegoś więcej. "House of Cards" z pewnością zaskoczy większość czytelników. Już sama prędkość rozwoju akcji wprawia w osłupienie, nie mówiąc o jej zwrotach. Entuzjaści literatury anglosaskiej oraz mentalności brytyjskiej będą zachwyceni, gdy ich uszy wypełni echo płaczu i zgrzytania zębów. A usłyszą je, rozsiadając się u boku zwycięzcy w fotelu na 10 Downing Street. Nie twierdzę, że warto… Ale budowanie domku z kart to żmudna zabawa, która wciąga - szczególnie że wystarczy jeden ruch, by wszystko runęło.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj