Impersonalni ("Person of Interest") w 4. sezonie stają się mistrzami w tworzeniu pierwszych scen. Nie inaczej jest i tym razem: po raz kolejny początek należy do Johna, który "ratuje" poszukiwaną osobę, strzelając jej w nogę. Niestety robi to, będąc pod przykrywką, co oznacza kłopoty. Czeka go wewnętrzne śledztwo i spotkanie z panią psycholog.
Trzeba przyznać, że jedna z najlepszych produkcji ostatnich lat ma problem z ustabilizowaniem poziomu. W 4. sezonie pomimo nowego rozdania złapała ona lekką zadyszkę. Widać to było w 3. odcinku, gdzie sprawa tygodnia była po prostu nudna, choć całość nadrabiała humorem, jak i w 4., który również do najlepszych nie należał. Widzowie obawiający się o swój ulubiony serial mogą spać spokojnie - Impersonalni znowu dostarczają należytej porcji rozrywki. 5. odcinek ma wszystko to, czego porządny akcyjniak potrzebuje: humor, kilka scen akcji, dobrą intrygę i nawet niezłą sprawę tygodnia. Jednocześnie posiada o wiele więcej, bo nawiązanie do wątku głównego jest wprost fantastyczne, a scenarzyści odpowiadają na kilka kluczowych pytań.
Tym razem sprawa jest mocno polityczna. Simon Lee to analityk kampanii, bada liczby, cyferki, głosy i inne rzeczy, przewidując wyniki wyborów. Niestety jego kandydat przegrywa, co wydawało się być niemożliwe. Szybko okazuje się, że ktoś mieszał w systemie i maszyna nie zliczyła wszystkich głosów. Ktoś, kto za tym stoi, czyha na życie Simona. I tym kimś jest... Samarytanin.
To nawiązanie do wątku głównego to strzał w dziesiątkę, szczególnie że nie zapomniano przy tym o relacjach postaci. Skupienie się na ich psychice (czy to poprzez rozmowy Johna z panią psycholog, czy też dialogi pomiędzy Root a Haroldem) mocno rozwija stworzony świat i samych bohaterów. Mimo że sama sprawa tygodnia nie jest aż tak absorbująca, bo zajmuje niewiele czasu antenowego, to nawiązania do wątku głównego są sporym uatrakcyjnieniem.
[video-browser playlist="633002" suggest=""]
Bardzo ważne są retrospekcje, gdyż widzimy w nich, z czym mierzył się Harold. Stworzenie ponad 40 wersji Maszyny pokazuje, jak musiał walczyć ze sztuczną inteligencją, która za wszelką cenę chciała wydostać się na zewnątrz - nierzadko przy tym oszukując i kłamiąc. Najbardziej zapada w pamięć dialog pomiędzy Finchem a Root, w którym Harold mówi jej, że dla Maszyny są tylko numerami - nie wiadomo, czy się o nich troszczy, czy też nie. Ma wolną wolę i robi, co chce. Wiara Root pokazuje jednak, że i ona ma rację. Jej walka z wojowniczką Samarytanina, która również korzysta z tzw. god mode, jest niesamowita. Mimo że nie wygląda w pełni realistycznie, ma jedną fantastyczną scenę, w której Samarytanin oblicza trajektorię pocisku - widz po raz pierwszy ma okazję przyjrzeć się, jak dwie maszyny-bogowie walczą ze sobą poprzez swoich żołnierzy.
Nieco mniej tutaj Johna, główne role grają współpracujący ze sobą Finch i Root. A idzie im to wyśmienicie - dwóch geniuszy komputerowych przeciw całemu systemowi. Samarytanin ma swoje plany i są one niewyobrażalne. Uzbrojony w armię, wpływa także na politykę, kształtując świat według własnych potrzeb i celów. Skala działań jest tutaj niewyobrażalna.
Nie wiadomo, co będzie dalej, bo walka wydaje się beznadziejna. Maszyna potrzebuje jednak Harolda, cały czas dbając o swoich ludzi. Jak mówi Root: "Ty masz jedną fałszywą tożsamość, ja tysiąc". Jednak to, co różni złego boga od dobrego, to właśnie on - Harold. Nawet jeśli musi kłamać i oszukiwać ludzi (jak Simona, któremu daje do zrozumienia, że wszystko było jedną wielką pomyłką i tak naprawdę nie istnieje żaden spisek), robi to tylko po to, by ich uratować.
Zobacz również: "Empire" - zapowiedź nowego serialu stacji FOX
Impersonalni znowu wracają na właściwe tory. 5. odcinek jest niezwykle wciągający i fascynujący - taki, jaki powinien być. Nawet jeśli momentami nie wydaje się realny, to zapewnia rozrywkę jak mało który serial. Ciekaw jestem, co będzie dalej, bo każdy odcinek to nowa walka, potyczka, którą wygrywają albo nasi bohaterowie, albo też ludzie Samarytanina. Kto wygra całą wojnę? I jak, swoją drogą, będzie ona wyglądać? Tego nie wie nikt.