W dziewiątym epizodzie wreszcie coś się dzieje! W końcu mamy tempo napędzające fabułę, a poszczególne wydarzenia toczą się w odpowiednim rytmie. Wszystko to dzięki zniwelowaniu do minimum egzystencjalno-obyczajowych motywów, które okazały się bezwartościowymi wydmuszkami. W Full of Stars tu i ówdzie historia popada w niepotrzebne dywagacje, ale jest tego tak mało, że absolutnie nie wpływa na jakość całości. Czy nie można tak było od początku? Bieżąca odsłona nie jest oczywiście okazem wybitności windującym Inwazję kilka poziomów wyżej, ale odcinek ogląda się z przyjemnością i zaciekawieniem. To wystarcza, żeby mówić o serialu w pozytywnym tonie. Szkoda, że na tym etapie opowieści nie ma to już większego znaczenia.
Przede wszystkim intrygująco robi się u Mitsuki. Bohaterka komunikuje się z przebywającą wśród gwiazd Hinatą. Z czasem jednak pojawiają się wątpliwości – czy osoba po drugiej stronie nadajnika rzeczywiście jest zaginioną astronautką? A może to kolejny podstęp najeźdźców? Jawi się nam tutaj intrygująca zagadka. Interesuje nas rozwiązanie, a presja i wyścig z czasem tylko potęgują intensywność wątku. W historię Mitsuki twórcy wplątują Davida Bowiego, który jest niczym dobry duch unoszący się nad bohaterkami. To on pomaga zbliżyć się Mitsuki i Hinacie na początku ich znajomości. Również on jest z nimi w momencie pożegnania. Ziggy Stardust doskonale wpasowuje się w tę gwiezdną opowieść, która jest bardziej romantyczna niż ckliwa. Czujemy emocje bohaterów, a wybuchowy finał stanowi odpowiednią konkluzję tego niespełnionego lovestory. Obyło się bez happy endu i dobrze, bo w innym wypadku uczucia targające Mitsuki nie byłyby tak wiarygodne.
W pozostałych wątkach pierwsze skrzypce gra akcja. Caspar i Trevante konfrontują się z potworami w miejskim szpitalu, a rodzina Malików w leśnych odstępach ucieka przed nieznajomymi agresorami. Dialogi schodzą na dalszy plan, a kluczowe jest budowanie napięcia, charakterystycznego dla thrillerów sensacyjnych. Tego typu odcinek jest naprawdę odświeżający po kilogramach egzystencjalnej papki, którą karmiono nas wcześniej. Co więcej, poszczególne sekwencje mają naprawdę dobre momenty zaczepne. Kim są napastnicy atakujący Malików? Co kryje się w głowie Caspara? Do czego dąży Ward? Fakt, że zadajemy sobie te pytania podczas oglądania epizodu, świadczy o tym, że tym razem twórcy rozpisali historię poprawnie. Rychło w czas. Żeby czerpać przyjemność z seansu, należy oczywiście przymknąć oko na fabularne niedorzeczności. Pal sześć, że banda myśliwych roznosi w drobny mak opancerzonych marines, a Caspar siłą myśli unieruchamia gromadę kosmicznych bestii. Niestety, Inwazja bardzo chętnie wybiera drogę na fabularne skróty, co już ustaliliśmy w poprzednich recenzjach. Jednak tym razem historię śledzi się z zainteresowaniem.
Dobrze ogląda się sekwencje szpitalne, gdzie grasujące monstrum wreszcie budzi niepokój. Lapidarne, lecz emocjonalne wyznanie Warda również działa, jak należy. Segmenty w lesie są nieźle nakręcone, a w wizjach Caspara powraca Sam Neill. Z drugiej strony rozmowa Caspara z Tervante trwa za długo, łatwość, z jaką chłopiec hipnotyzuje potwory, nie imponuje wiarygodnością, a japońsko-amerykański sztab dowodzenia jest mocno odrealniony. To właśnie Inwazja w pełnej krasie – nieposkładany miszmasz, w którym dobre rozwiązania nijak się mają do ewidentnych mielizn. Jest to niestety przykra wiadomość, bo serial mógł naprawdę się udać. Gdyby twórcy nie silili się na wprowadzenie do niego filozoficznego pierwiastka, całość oglądałoby się całkiem znośnie. Oprawa audiowizualna nadal stoi na wysokim poziomie, więc wystarczyło zaproponować atrakcyjną opowieść, żeby serial działał w odpowiedni sposób.
Tuż przed finałem Inwazja pokazuje jakim serialem mogłaby być, gdyby nie popełniono błędów w poprzednich odsłonach. Dobrze nakręcony serial science fiction przedstawiający historię kosmicznych najeźdźców z perspektywy zwykłych ludzi. Można przecież opowiadać o życiu bez pseudofilozoficznej podbudowy praktycznie każdej sceny. Czasem po prostu mniej oznacza więcej.