Sam Walden to dziewczyna żyjąca na Ziemi po globalnej katastrofie klimatycznej, po której warunki na naszej planecie nie nadają się do egzystowania. Dlatego większość populacji zdecydowała się uciec na kosmiczną kolonię. Jednak młoda naukowiec wierzy, że taki stan rzeczy wkrótce się zmieni i Ziemia będzie nadawała się do zamieszkania. Niespodziewanie u Sam zjawia się Micah, mężczyzna, który planuje opuścić planetę kolejnym promem wyruszającym na kolonię. Między bohaterami nawiązuje się pewna romantyczna więź. Niestety sporym problemem tego filmu jest absolutny brak chemii między postaciami granymi przez Margaret Qualley i Anthony Mackie. W ogóle nie czuć tej romantycznej relacji w dynamice dwojga bohaterów. Wszystko bije ogromną sztucznością z ekranu. Twórcy w ogóle nie zadali sobie trudu, aby zbudować jakieś podwaliny pod ten związek i całość została potraktowana po macoszemu. Między gwiazdami filmu jest zero emocji, wszystko rozmywa się pod gradem coraz to bardziej pseudofilozoficznych dyskusji, którym poddają się postacie. Ta wzajemna troska i uczucie zupełnie ulatnia się z każdą minutą. Romantyczny charakter tej relacji staje się z czasem śmieszny i wrzucony jakby na siłę do głównej narracji. Niestety nie wierzy się w charakter tej więzi bohaterów i to bardzo źle świadczy zarówno o sposobie kreowania jej przez scenarzystów, jak i nakreślenia jej na ekranie przez aktorski duet. W tej relacji drzemał pewien potencjał, jednak tutaj wydaje mi się, że został zaprzepaszczony już na samym początku kosztem innych elementów opowieści. Mimo tego fundament, na którym opiera się historia, jest również bardzo słaby, a opowieść w wielu momentach rozchodzi się w posadach. Atmosfera pełna patosu, którą scenarzyści próbują okryć historię, źle wpływa na jej odbiór. Tak naprawdę miejscami fabuła produkcji zdaje się zmierzać donikąd i brak jakichkolwiek elementów, które sensownie tłumaczyłyby to, co się dzieje na ekranie. Dużym problemem jest tutaj właśnie ta ogromna skrótowość opowieści, w której pewne aspekty pojawiają się nie wiadomo skąd. Chodzi mi tutaj między innymi o zakończenie filmu. Nie ma w nim żadnego związku przyczynowo-skutkowego, wszystko zostaje rozwiązane bardzo szybko i w pewnym momencie wydawało mi się, że twórcy nie mieli pomysłu, jak dokładnie poprowadzić swoją historię. A już zwroty akcji, które zostają zafundowane widzom są do bólu przewidywalne i w ogóle nie wzmacniają napięcia. Niestety w motywie postapo nie wystarczy co chwilę epatować obrazem zniszczonej Ziemi i rzucać podniosłe hasła w usta bohaterów o sensie jej ratowania. Za tym wszystkim musi przemawiać jakaś historia z głębią. Tutaj twórcy chyba o tym zapomnieli. Dobra historia i jej potencjał są w tej produkcji głęboko ukryte pod mocno filozoficzno-naukowym bełkotem, który ma podnosić stawkę opowieści, jednak tak naprawdę nic do niej nie wnosi. W pewnych momentach miałem wrażenie, że kolejne dyskusje miały sprawić, żeby widzowie uznali film za naprawdę mądrą sferę dialogu o problemach współczesnego świata. Jednak scenarzyści zapomnieli, że widz jest inteligentny i raczej nie da się nabrać na tę stylizowana wydmuszkę. Io miało potencjał, aby być filmem dobrym. Jednak został on zupełnie zaprzepaszczony słabą historią i prowadzeniem narracji. W ten sposób film dołącza do grona złych projektów Netflixa.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj