Danny Rand, czyli tytułowy Iron Fist po piętnastu latach wraca do Nowego Jorku, aby ubiegać się o należne mu miejsce w firmie ojca. W międzyczasie walczy z The Hand i przyjacielem ojca Haroldem Meachumem. I tak w największym skrócie można streścić fabułę trzynastu odcinków, jakiś czas temu wypuszczonych przez Netflix. Fajnie, więcej nie potrzeba, zwłaszcza, że w tych wspomnianych epizodach nic więcej się nie dzieje. Gorzej, wieje przerażającą nudą. Maraton Iron Fist musiałem podzielić sobie na kilka etapów. Powodem tego były emocje, od nadmiaru których aż zdarzało mi się zasnąć. Po drzemkach przetykanych oglądaniem kolejnych odcinków udało mi się dotrzeć do finału. Jaki z tego wniosek? Te prawie trzynaście godzin mogłem spożytkować w znacznie ciekawszy sposób. Na przykład przypomnieć sobie pierwszy sezon Daredevil, zwłaszcza że Iron Fist jest jego nieudaną kopią. Szkoda, w końcu postać głównego bohatera obiecywała znacznie więcej.

Wydawało mi się, że otrzymamy lżejszy w treści serial, zwłaszcza na tle poprzedników. Postać Danny’ego Randa świetnie się do tego nadawała. No i przede wszystkim oczekiwałem znakomicie zrealizowanych scen walk – jak wiadomo Iron Fist jest mistrzem kung-fu. Nic z tego. Netflix postanowił zrobić taką samą papkę jak pozostałe. Skoro już raz się udało, to czemu po raz kolejny widownia nie miałaby tego kupić. Ja nie znalazłem się w tym gronie i podejrzewam, że większość z wyrobionych kinomanów również poczuła się oszukana. Ok, może ja nie poczułem się tak bardzo oszukany, jak fani Iron Fista, którzy lepiej znają go z komiksów. Oczywiście, orientuję się, kim jest i znam doskonale jego origin (zupełnie olany przez twórców serialu), ale nie jestem wielkim znawcą tematu. Czytałem zaledwie parę jego przygód. Pomimo tego i tak nie mogę się nadziwić, że Netflix zmarnował okazję na naprawdę znakomity serial osadzony w innym miejscu niż ograny do bólu Nowy Jork. Dlaczego nie poszli ścieżką wytyczoną przez komiksy, nie jest mi dane to zrozumieć. Wygląda wręcz na to, że starając się zachować dotychczasową strukturę swoich seriali bali się zrobić coś szalonego. Coś, co odbiegało od ich klasycznych wizji. Zamiast wyluzowanego bohatera, który pomimo swoich traum z dzieciństwa potrafi cieszyć się z tego że jest superbohaterem i obrońcą Kun-Lun, ponownie dostaliśmy mrocznego obrońcę ciemiężonych. Jeszcze w pierwszych sześciu odcinkach jest on ciekawą postacią, ale później to już totalna tragedia. Danny Rand stawia sobie jeden jedyny cel – zniszczyć Hand – i do bólu nam to komunikuje. Tak jakby nikt wcześniej tego nie załapał. Była szansa na coś więcej, ale scenariusz niewiele miał nam w tej kwestii do zaproponowania, zatem nic dziwnego, że Finn Jones nie mógł pokazać swojego bohatera z lepszej strony. Drugą denerwującą postacią była znana już nam wcześniej Claire Temple. Doprawdy nie mam nic do tego, że pojawia się w serialach Netflixa jako łącznik, ale tutaj jest jej za dużo i przy okazji jest nieznośnie irytująca. Psuje każdą scenę w jakiej się pojawi. Mam nadzieję, że w nadchodzących The Defenders zostanie lepiej przedstawiona, bo tutaj była przysłowiowym piątym kołem u wozu. Pozostałe postacie wypadły już znacznie lepiej, ze szczególnym wskazaniem na Madame Gao, Davosa i Warda Meachuma, którzy byli najbardziej wiarygodnie nakreślonymi osobowościami serii. Gdyby chociaż główny bohater był w połowie tak interesujący, gdyby... nie tylko to zawiniło.

Na źle skonstruowane postacie jeszcze możemy przymknąć oko, zwłaszcza jeśli serial nadrabia interesującą i wciągającą fabułą. Niestety Iron Fist poległ także w tym elemencie. Pierwsze sześć odcinków to przydługi wstęp, a kolejne siedem to rozwinięte do nieskończoności zakończenie, z którego w zasadzie nic nie wynika. Jedynie co zapamiętałem z tej fabuły to wszechobecny chaos. Tu nie wiadomo, kto z kim i po co. Jakie motywacje ma The Hand i po co w ogóle w swoje sprawki włączają firmę Danny’ego. Jasne, chodzi o narkotyki i jak najlepszą ich dystrybucję. Poza tym nie wiadomo, skąd nagle wyskakuje kolejne The Hand, które z nieznanych przyczyn nie lubi tego pierwszego, przy tym ich czyny są jeszcze bardziej niezrozumiałe. Wiemy natomiast, że i jedni i drudzy chcą wykorzystać Iron Fista dla swoich celów. On się jednak nie daje, gdyż jego jedynym celem (poza bezczynnym siedzeniem na górskich skałach i czekaniem na oprawców chcących zniszczyć Kun-Lum) jest zniszczenie Hand, o czym, jak już wspomniałem, nasz protagonista non stop przypomina. Ostatecznie najgroźniejszym przeciwnikiem dla naszego niezniszczalnego bohatera staje się biznesmen zombie w postaci Harolda, który chce zniszczyć rodzinę Randów. Jego motywacje jeszcze można zrozumieć, ale to co zrobili z tą postacią względem komiksowego oryginału to już zupełnie inna historia. Wydaje mi się, że twórcy tego „dzieła” nie zadali sobie nawet trudu, aby zapoznać się z przygodami Iron Fista, a jeżeli tak, to postanowili je całkowicie pominąć. Ostatnią rzeczą, jaka w tym filmie nie gra, a przynajmniej ta, która powinna stanowić trzon tej produkcji, to sceny i choreografia walk. Doprawdy nie mogę uwierzyć, jak w serialu o mistrzu kung fu tak spartaczono ten element. Walk jest zdecydowanie za mało, a jak już są pokazane, to fatalnie. Nie wszystkie oczywiście, kilka z nich się wyróżnia (walka z pijanym mistrzem, półfinał w deszczu, czy turniej z szóstego odcinka), ale cała reszta nie stoi na dobrym poziomie. Tu już nawet nie chodzi do końca o choreografię, niekiedy dobrą, ale o jej kiepski montaż. Mocno pocięte, do tego nagrane przy użyciu ruchomej kamery sceny, które ledwo widać, więc cała przyjemność z obcowania z baletem walk zostaje nam odebrana. A sposób na uniknięcie tej wpadki był prosty. Wystarczyło dać głównemu bohaterowi maskę i z automatu dynamika scen walki byłaby zupełnie inna, bo można było obsadzić w tej roli kaskadera z umiejętności. A tych Finnowi Jonesowi po prostu brakuje... Trudno, może poprawią to w drugim sezonie. Odnoszę wrażenie, że twórcy serialu w nowych odcinkach będą chcieli pokazać bogaty świat Iron Fista, ale pewności nie mam. Przesłanek ku temu nie za wiele. Zmarginalizowanie mistycznego Kun-Lun, miejsca w którym wychował się Danny, do minimum, to jeden z największych błędów tego serialu. Nie dość, że zepchnięto to na trzeci czy czwarty plan, to jeszcze pokazano je jako miejsce gdzie nasz Danny nie był dobrze traktowany i w sumie nic dziwnego, że uciekł jak tylko nadarzyła się okazja. A można było zrobić zupełnie inny serial, kiedy zamiast Nowego Jorku większość akcji działaby sie w Kun-Lun. Było by to świeże spojrzenie na superbohaterski świat i udany wstęp do historii Danny'ego Randa. Niestety twórcom zabrakło odwagi i postawili na sprawdzone wzorce. Niestety tym razem polegli. Ostatecznie serialowe przygody Iron Fista rozczarowują na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, trudno się identyfikować z bohaterami. Po drugie, brak konkretnego złoczyńcy, co było mocną stroną wcześniejszych produkcji. Po trzecie, całkowicie zmarnowany potencjał, jaki tkwił w samej postaci Iron Fista i w jej otoczeniu. Po czwarte, nieudolna kopia Daredevila. I po piąte, scenariusz, dialogi i montaż scen walk wołają o pomstę. Doprawdy nie spodziewałem się, że będzie to tak słaby serial. Dodam jeszcze, że nie jestem miłośnikiem superbohaterskich produkcji Netflixa. Jedynie pierwszy Daredevil przypadł mi do gustu, pozostałe już nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia. A Iron Fist dzielnie dzierży palmę najgorszego z nich, chociaż po piętach depcze mu Luke Cage.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj